niedziela, 24 października 2010

Ostry dyżur 2.

W piątek wybrałam się z jedną z pielęgniarek na out-reach, czyli taka klinika dojazdowa. Wioska Bukumbi, 3 km od Bugisi, w głąb półpustyni. Dzięki Bogu mam rower, który posiada nawet przerzutki i nie zakopuje się w piaskach. Inaczej bym chyba nie dojechała do tej wioski bo zaraz tylko jak wyruszyliśmy z Bugisi skończyła się utwardzona droga i zaczęła sie nieskończona przestrzeń, półpustynia po której błąkały się dzieci pasące bydło a co kilkadziesiąt metrów było małe gospodarstwo. Wielką zagadką jest dla mnie skąd ludzie w tym rejonie czerpią wodę. Rzeki w neidalekiej odległości nie ma, nie ma studni. Jedynie co to są jakieś malutkie stawiki zapełnione wod 61; w porze deszczowej, a teraz jest pora sucha więc są wyschnięte. Są jeszcze jakieś bajorka, w których jest woda, ale korzystają z niej nie tylko ludzie piorący ubrania, i czerpiący wodę do picia ale także pasą się tam wszelkie zwierzęta. Tak więc woda ma kolor brązowy i zawiera wszystkie rzadkie i pospolite okazy mikroorganizmów. Innej nie ma, więc ludzie ją piją, wpierw gotując. Do tych zbiorników wodnych schodzą się ludzie z okolicy, a okolica to nie tylko promień 1 km ale wiele więcej. Każdego dnia widzę przez okno osoby, które obładowane plastikowymi baniakami jadą rowerem po wodę. I właśnie w drodze do Bukumbi zastanawiałam się skąd oni mają wodę na takiej pustej przestrzeni.
W Bukumbi dostałyśmy z Mamą Adą (pielęgniarką, która była ze mną) całkiem niezły lokalik przeznaczony na gabinet zabiegowy. Na oko 10 metrów kwadratowych, stół z krzesłem, woda do mycia rąk i worki z ryżem, służące za poczekalnie.

Przyjęłyśmy tego dnia około 60 dzieci. Początek wizyty - ważenie, potem rozmowa, szczepienia i witaminka A, której dzieciaki nie znoszą więc podając ją do ust, muszę mówić "pipi" co znaczy "cukierek", żeby połknęły.
Ważenie dzieci - tradycyjne - dzieci wkładane są do szelek materialowych przyczepionych do wagi wiszącej zazwyczaj na drzewie. Proste i skuteczne!



Mali pacjenci i ich mamy.

W drodze powrotnej liczyłam na orientację w terenie Mamy Anny ale się przeliczyłam bo ona nie z tych terenów więc musiałyśmy popytać o drogę powrotną. Nie ma to jak zgubić się na pustyni ( no dobrze, półpustyni). Wróciłyśmy tak padnięte że nóg nie czułam. Po krótkiej sjeście wzięłysmy się z dziewczynami za gotowanie i sprzątanie bo czekaliśmy na świeckich z Mwanzy.

Siostra Cathleen, czyli moja szefowa była główną on-call w ten weekend więc po wieczornej Mszy Świętej zgarnęła mnie do kliniki bo był poród. Wpierw zachaczyłyśmy o OPD -czyli Out-Patient Dispendary bo przyszła druga ciężarna, z krwawieniem i nie czująca ruchów. Słuchawką Pinarda nie dało się wysłuchać czynności serca dziecka więc zrobiłyśmy USG. Dziecko, dzięki Bogu żyło ale ze względu na krwawienie kobieta została przetransportowana do szpitala do Shinyangi. Za chwilę przyszedł też z rodzicami młody chłopak, który na głowie miał ranę ciętą dlugości 20 cm. Jak się okazało, walczył z sąsiadem o wodę dla bydła, bili się aż sąsiad chwycił za maczętę i mu ciachnął w głowę. Na szczęście rana nie była głębka i mocno krwawiąca, ale ze względu na rozmiar wymagała zszycia. Zanim w końcu doszłam na sale porodową, gdzie pierwotnie byłyśmy wezwane okazało się że się spóźniłysmy całe 5 minut. Dziecko było szybsze niż my:)

Sobota od rana spotkanie, oprowadziłyśmy naszych gości po Bugisi, pokazałyśmy z dziewczynami nasze miejsca pracy. Wieczorem znowu wezwanie do porodu - tym razem zdążyłam, na świecie pojawił się kolejny chłopczyk:) Niestety dziś już wykryliśmy u niego malarię więc musi zostać parę dni na leczenie.

Chciałabym opowiedzieć swoim koleżankom położnym o naturalnych porodach w wersji tanzanijskiej ale może zostawię ten temat na grudniowe spotkanie na WUMie :) W każdym bądź razie dziewczyny, natura to jest natura, szczególnie tutaj, w życiu nie widziałam mniej inwazyjnego porodu :) No prócz własnego, ale z niego to niewiele pamiętam:)

czwartek, 21 października 2010

Mtoto yuko wapi? Gdzie jest dziecko?

Tumshukuru Mungu! Dziś spadł deszcz! Może to nie była ulewa, jakich doświadczałam w Togo ale trzeba sie cieszyć z tego co spadło:) Od razu zrobiło sie tak przyjemniej, bardziej rzeźko :) Wczoraj w klinice jakby z wyczucia, chłopaki czyscili dach i rynny by spadający deszcz mógł bez zanieczyszczeń wlecieć do tanku. Mam nadzieję, że to nie była anomalia tylko rzeczywiście początek pory deszczowej:)

Wtorek była klinika dla noworodków. Ważyłam i szczepiłam i liczyłam w dziesiątkach małych pacjentów. Na jednej z kart przeczytałam imię mamy i dziecka i wydawało mi sie znajome - Miriam i Monika - TAK! Przecież to ta dziewczynka, którą tydzień temu przyjmowałam na świat i mama Miriam dała jej na imię Monika. Nie mogłam sie powstrzymać i zrobiłam jej sesje zdjęciową - prawda że jest śliczna :) ??


















Dziś na oddziale rano zaskoczyła mnie Jane - przed obchodem przyszłam się z nią przywitać. I tak jak zawsze zaczynała płakać i tulić się do babci tak dziś złapała mnie swoją malutką rączką na palce i tak mocno trzymała. Chyba mnie zaczęła lubić :) Chcę, by jak najszybciej wyzdrowiała ale z drugiej strony będę za nia tęsknić jak wyjdzie do domu. nie jest z Bugisi, więc już jej chyba nie spotkam.
Jane z Babcią

Dziś też najfajniejszy dla mnie dzień w tygodniu, czyli Antenatal Clinic. Znowu robiłam cały dzień USG, tym razem z s.Monicą z Nigerii. Ma świetne doświadczenie i bardzo dużo mogłam sie dziś od niej nauczyć. Prócz teego jest dobrym negocjatorem - przyszła taka pacjentka 30 letnia, która myślała, że jest w ciąży. Ma 30 lat - jeszcze nigdy nie była w ciąży, a to w lokalnej społęczności jest bardzo dziwne, bo większość kobiet w jej wielku ma kilkoro dzieci już. Jak jej zakomunikowałyśmy, że niestety nie jest w ciąży to zawołała swojego męża. Na początku myślałam, że to jej tata - Pan miał już ok 60 lat i nie wierzył, że jego żona nie jest w ciąży. Mówił, że jego pierwsza żona ma z nim 2 dzieci więc coś jest nie tak. Kazał nam dokładnie ją "przebadać", bo wg niego dziecko się rusza po całym ciele mamy. Więc co 2 mądre Moniki zrobiły? Wysmarowały biedną pacjentkę żelem od szyji do bioder i centymetr po centymetrze przesuwałyśmy głowicą USG po ciele kobiety :):):) Cokolwiek "konretnego" się pokazało na ekranie to dziadzio mówił "Mtoto" czyli dziecko. I tak regował na nerki, wątrobę, żołądek i wszystko inne. Nieważne, że to dziecka nie przypominało. W końcu przyjął do wiadomości, że jego żona nie jest w ciąży i udali się do naszej Mgangi - felczerki, na konsultację. Inna kobieta, 39 letnia przyszła z brzuchem odpowiadającym ok 7 miesiąca ciąży, zresztą sama tak określiła swój wiek ciąży. Robimy USG a tu ani śladu dziecka. Byłyśmy z s.Moniką w wielkim szoku, bo kobieta miała wszelkie objawy ciąży. Skierowałyśmy ją na szczegółowe badania bo skądś ten brzuch 7-miesięczny musiał się wziaść. No a może to jest ciąża urojona ????

Skończyłyśmy dziś dosyć późno, w sumie było podobnie jak tydzień temu - 60 USG więc sjesta popołudniowa była konieczna.
Jutro zaczynamy spotkanie Misjonarzy Świeckich SMA z Tanzanii - wszyscy przyjeżdżają do nas do Bugisi i zostają tu do niedzieli a więc czeka nas bardzo przyjemny, relaksujący i międzykulturowy weekend :):):):)
A więc, do usłyszenia po weekendzie! :):):):)

niedziela, 17 października 2010

Habari za Jumapili?

Z każdym kolejnym wpisem zastanawiam się coraz bardziej co mogę napisać by Was zainteresować. Nie wynika to z braku ciekawych sytuacji w moim życiu misyjnym w Bugisi ale raczej z tego, że wszystko to co na początku było nowością, teraz jest już „chlebem powszednim” i nie zwracam już na wiele rzeczy uwagi.
Dziś mam ochotę Wam opowiedzieć o czymś wyjątkowym tutaj, wyjątkowym dla nas – przyjezdnych. System powitań wśród tubylców nadawałby się do rozłożenia na czynniki pierwsze bo jest tak bogaty. Zacznę od wyrażenia, które najpiękniej oddaje szacunek dla osoby, do której się zwracamy. Shikamoo! – oznaczające dosłownie ”Padam do Twych stóp”, choć niektórzy tłumaczą to jako „Całuję Twoje stopy” . Odpowiedź brzmi „Marahaba” – „Nie za wiele razy”. W plemieniu Sukuma zwrot ten używany jest bardzo często. Tak mówi młodszy do starszego, tak mówi dziecko do rodzica, tak mówi parafianin do Proboszcza, tak mówi pacjent do personelu medycznego i tak mówi się zawsze tam gdzie ktoś po prostu chce okazać szacunek danej osobie. Ja staram się używać tego wyrażenia bardzo często, w większości dlatego by być pierwszą. Krępuje mnie bardzo, gdy ktoś szczególnie starszy, albo ważniejszy rangą w danym miejscu mówi mi „Shikamoo”, tylko dlatego że jestem biała. W związku z tym by uniknąć tego skrępowania jako pierwsza się witam tymi słowami i zawsze dostaję w zamian wielki uśmiech i „Marahaba”. Witając się z dziećmi często spotykam się z tym, że czekają aż pierwsza zagadam do nich. Gdy się przywitam jako ta pierwsza mówiąc na przykład „Hujambo”(Jak leci?), to jest to rozumiane w lokalnej kulturze jako pozwolenie na przywitanie się dziecka ze starszym a wręcz zachęta do tego. W odpowiedzi dostaję zawsze szybkie Sijambo ( W porządku!) a potem zaakcentowane Shikamoo.

I chociaż „wpadki” na powitanie mi się zdarzają to się nie zrażam i lubię się witać – zresztą tutaj nie można tego nie lubić, tutaj trzeba to robić, jest to tak naturalnie wpisane w życie ludzi, że aż wręcz nieuniknione dla nas „przyjezdnych”. I nie myślcie że, na Shikamoo powitanie się kończy – to dopiero początek. Po nim następuje cała seria pytań „Habari za…” . W miejsce kropek wstawia się odpowiednie słowa, na przykład mama, tata, siostra, brat, dom, dziecko, praca, szkoła, podróż, odpoczynek, ranek, popołudnie, wieczór, noc i wiele innych. Pytanie to oznacza po prostu „Jak żyjesz/Jak żyje …” na przykład Twoje dziecko, albo „ Jak twoja praca”, „Jak Twoja Podróż”. Odpowiedź w 99,9% przypadku jest jedna – „Nzuri” czyli dobrze. Raz tylko zdarzyło mi się usłyszeć co innego, a dokładniej narzekanie ale było to podczas kryzysu 7 cm (koleżanki położne będą wiedziały o co chodzi) u jednej z rodzących kobiet ostatnio. I zaskoczyła mnie ta odpowiedzią bo tu nawet jak ktoś jest zły albo smutny to odpowie „Nzuri”!
Pytanie „Habari za…” używa się w ciągu dnia wiele razy chodź podczas jednego powitania można usłyszeć pytania zarówno o dzieci, jak i za pracę i popołudnie. Czasem powitanie trwa dobrą chwilę, zanim się wszystkiego o wszystkich dowiesz  Ale jest to niesamowicie miłe i szczere więc powitania są pełne radości i serdeczności. Jedną z luźniejszych form przywitania jest „Mambo” czyli „Jak leci” – tak potocznie. Odpowiedzią jest „Poa”. Zwykle używają tego młodzi. Na koniec wszelkich powitań ale nie tylko, często się mówi „Karibu sana” – czyli takie „Zapraszam”. Karibu się używa nie tylko by zaprosić kogoś do siebie do domu, ale nawet jak wchodzi się na oddział w naszej klinice to się słyszy „Karibu”. Pozdrowień tutaj nie ma końca, można ich wymieniać jeszcze więcej. Najlepiej jest się po prostu nauczyć konkretnych odpowiedzi do konkretnych pytań – często w mieście spotykam się że „sprawdzają mnie” wieloma różnymi pozdrowieniami. Jeśli moje odpowiedzi pasują do pozdrowienia to wywołuje to radość u pozdrawiających bo widzą że znam ten system pozdrowień a nie, że tylko umiem odpowiedzieć NZURI na wszystko co mnie zapytają.
A co u mnie nowego przez ten tydzień się wydarzyło? Dużo rzeczy! Już na dobre wtopiłam się w życie naszej przychodni. Przychodnia to w sumie mało powiedziane, ale wg prawa tanzanijskiego mamy statut przychodni. Pomimo tego, że mamy salę porodową na 2 łóżka, oddział położniczy na 5 łóżek, oddział dziecięcy na 8 łóżek, oddział dla mężczyzn -5 łóżek i oddział dla kobiet 9 łóżek, prócz tego laboratorium, aptekę i opiekę ambulatoryjną 24h, to wciąż jest przychodnia zdrowia! Każdego dnia dużo się dzieje, dużo nowych przyjęć i wypisów. Najbardziej zaludniony jest oddział dziecięcy. Tak więc moja praca nie polega tylko na opiece okołoporodowej. W sumie stwierdziłam, że to taka interna +położnictwo.

W środę około południa przyjęliśmy na oddział (jak to poważnie brzmi, a w sumie polegało to tylko na udostępnieniu łóżka) 2 kobiety rodzące – jedna pierworódka, a druga 3-ródka, w 1 okresach porodu, ale jeszcze na takim etapie chodzącym, śmiejącym się. Gdy wybiła 13 poszłam do domu i się zdążyłam przebrać gdy zadzwonił telefon bym przyszła do porodu. Szybki poród, chłop jak dzwon, 3250g. Skończyłyśmy z Yunice (jedna z pielęgniarek/położnych) sprzątać po tym porodzie, wypełniłyśmy dokumenty i już szłam do domu gdy zaczęli krzyczeć, że następny poród. Wróciłam się, rzeczywiście – 2 okres porodu u drugiej kobiety. Tym razem dziewczyna, 3100g i będzie się nazywać Monika, na cześć położnej która ją witała na świecie :) Najlepsze w tym wszystkim jest to, że „przeć” w języku suahili oznacza Sukuma – dokładnie tak jak nazwa plemienia, które tu żyję. I tak jak w Polsce mówi się kobietom „Przyj, mama!” Tak tu się mówi „Sukuma, mama!” .

I tu specjalne podziękowania dla Oli Sumińskiej, która jest autorką nazwy mojego bloga – Oluś, powiedz mi, skąd ty to wiedziałaś? Dochodzi kolejne rozwinięcie tej nazwy – już nie tylko „Położna w świecie”, „Położna w świecie kobiet”, „Położna w świecie kobiet Sukuma” ale teraz jeszcze „Położna w świecie kobiet prących”! Uściski serdeczne dla Ciebie i pozdrowienia od naszej trójki!
Gdy w środę w końcu wróciłam po porodach do domu okazało się, że mam jechać z s. Cathleen, dyrektorką Przychodni, czyli moją szefową  do wioski trędowatych niedaleko nas. W wiosce tej mieszka ok. 20 rodzin trędowatych, kompletnie opuszczeni i zostawieni bez żadnej opieki medycznej. Był to mój pierwszy kontakt z tymi ludźmi i jedyne co „wiedziałam” to to, że się można zarazić przez dotyk. I to mnie na początku przeraziło, bo jak tu się przywitać jak oni wyciągają ręce a czasem i chcą się po prostu przywitać przytulając. Szybko zweryfikowałam swoją wiedzę, bo trądem się tak łatwo nie można zarazić jak myslałam.Gdy opatrywałyśmy rany i zakładałyśmy opatrunki to oczywiście, że używałyśmy rękawiczek – o to się nie martwcie, rękawiczki mam :) więc się nie zarażę! Jedynie, czego im jeszcze brakowało to jedzenia, bo naprawdę żyją w bardzo skromnych warunkach, bez żadnej pracy bo jak mają pracować jak chodzić już nie mogą, z rąk zostały kikuty i widzi się na jedno oko … ? Następne spotkanie z trędowatymi w przyszłym miesiącu i z chęcią do nich wrócę bo pomimo ich wielkiego cierpienia, są pełni radości i wdzięczności za nawet najmniejszą pomoc. Bo to jedyna pomoc jaką dostają od ludzi „z poza” ich małej społeczności.
Czwartek, jak co tydzień jest dniem dla ciężarnych. Ten czwartek spędziłam na robieniu USG – w sumie zrobiłam ich tego dnia prawie 60! Najgorsze było to, że u pierwszej tego dnia pacjentki wybadałam ciąże martwą – kiepski początek ale się nie zraziłam. W j. suahili nie ma nazwy Ultrasonograf – mówi się po prostu Kioo – czyli lustro – bo mogą na ekranie zobaczyć swoje dziecko. Podczazs USG sprawdzam wymiary dziecka, próbując ustalić wiek ciąży bo mamy tego nie wiedzą, sprawdzić czynność serca, stan łożyska i ewentualnie płeć ale to mi jeszcze ciężko wychodzić. Facetów jest łatwiej rozpoznać :) Staram się też pokazać rodzicom bijące serce, główkę, czasem pokazać jak dziecko kopie – mamy to bardzo lubią. Tatusiowie zresztą też, a tatusiów przychodzi coraz więcej. Największą radość zawsze mam gdy odkryję bliźniaki, które są tu dosyć często. Ewa opowiadała, że kiedyś była pacjentka na USG z 3 ciążą i gdy jej radośnie oznajmili, że bliźniaki to ze stoickim spokojem stwierdziła „ Nic nowego, 2 poprzednie ciąże też były bliźniacze” ! :)

Od kilku dni na oddziale też mamy 3 letnią Jane, która wpadła w ogień. Jest poparzona od pasa w dół. W piątek zostałam wyznaczona do zmiany jej opatrunku i przyznam szczerze - to była najgorsza medyczna rzecz jaką w życiu robiłam. Jane płakała a raczej wyła z bólu przez cały zabieg. Jej poparzenia są bardzo głębokie i każdy nawet najdelikatniejszy dotyk sprawia jej ból. A zmiana opatrunku i przemycie ran jest przecież konieczne. Na początku, gdy ściągałam jej stary opatrunek to zaczęłam jej śpiewać – trochę ją to uspokoiło, przestała płakać. Ale gdy zaczęłam przemywać rany to nie było to takie proste. Jane tak się darła, nie dziwię się – jej poparzenie było okropne. A mi się serce kroiło i nie byłam w stanie sama dokończyć tego zabiegu, dlatego poprosiłam Marię,pielęgniarkę o pomoc. Ona w przeciwieństwie do mnie poradziła sobie ze swoimi uczuciami i bez wzruszenia, bez reakcji na płacz Jane dokończyła oczyszczanie ran i założyła nowy opatrunek. Straszne jest też to, że Jane ma uraz psychiczny po tym wypadku. Do nikogo się nie odzywa, przebywa tylko z babcią na oddziale –jej mama została w domu z resztą rodzeństwa, przychodzi jednak codziennie do niej. Jane na widok kogokolwiek obcego zaczyna płakać i tuli się do babci. I nie chodzi o to, że boi się „białych” tak jak niektóre inne dzieci – ona tak reaguje na KAŻDĄ osobę ze staffu, na każdą inną osobę na Sali. Nie odzywa się nic, a każda nawet najmniejsza próba nawiązania z nią kontaktu kończy się jej wielkim płaczem. Podczas zmiany opatrunku zrobiłam jej balona z rękawiczki ale powietrze szybko zeszło. Dlatego w sobotę zaprosiłam Jolę by przyszła na oddział i napompowałyśmy i dałyśmy jej 2 kolorowe balony. Chyba jej się spodobały, bo nie płakała tak bardzo i patrzyła na nie z wielkim zainteresowaniem.

Najbardziej przykry dla mnie widok na oddziale to właśnie cierpienie dzieci – staram się trochę bardziej znieczulić na ich ciągły płacz, ciągłe wymioty, brak apetytu, katusze przy podawaniu kroplówki itd. I zaczęłam się też zastanawiać co mogłabym zrobić, by im umilić życie na oddziale, by dać im choć trochę radości i zabawy. Mamy trochę kolorowanek i kredek ale co z tego jak większość naszych małych pacjentów nie umie jeszcze się tym obsługiwać. Rozmawiałam o tym z Jolą i stwierdziłyśmy, że może fajnym rozwiązaniem była by pacynka. Tutaj pacynek raczej nie dostaniemy ale można by rozpruć jakiegoś pluszaka i jego przerobić na pacynkę. I mam do Was prośbę – może wy macie jakieś pomysły na zabawki dla takich maluszków. Zazwyczaj dzieci mają tak od paru miesięcy życia do kilku lat - i dla nich najciężej jest coś wymyślić. Jak macie jakieś pomysły to piszcie – z chęcią je wykorzystam, a może zainspirują mnie do zrobienia czegoś podobnego na sposób afrykański bo dużych możliwości tu nie mamy.
W sobotę do Bugisi przyjechali w końcu ks. Jasiu i kleryk Paweł. Przywieźli trochę polskości i prezentów za które dziękujemy! Dziękuje rodzicom za paczkę – doszła! Dziękujemy 3 Bronkom za smakołyki w paczce – dziś na deser poziomkowy kisiel smakuje nieziemsko :) Dziękujmy nieznanym ofiarodawcom za ptasie mleczko, czekolady i herbaty :) Specjalnie dla Was wszystkich – Tanzanijski zachód słońca z samiuśkiego Bugisi :) i moc uścisków i pozdrowień!

niedziela, 10 października 2010

Nowości z Bugisi

Minął miesiąc odkąd dotknęłam Tanzanii po raz pierwszy.
Ciągle jestem pod wrażeniem międzykulturowości, wśród której przebywam. I nie tylko mam na myśli tu Tanzańczyków, bo to oczywiste, ale raczej obcokrajowców których tu poznaję i wśród których żyję. A byli i są to między innymi osoby pochodzące z: Niemiec, Słowacji, Holandii, Irlandii, Włoch, Francji, Indii, Filipin, Kenii, Ghany, Nigerii. Wiem, że to niesamowity dar od Boga móc pracować wśród takich ludzi, bo mimo, że jesteśmy kompletnie inni i czasem następuje konflikt międzykulturowy to jednak takie samo serce mamy i wszyscy jesteśmy w Tanzanii z własnej nieprzymuszonej woli a wręcz chęci i miłości.

A co poza tym u mnie? Pracuję w naszej przychodni od poniedziałku do soboty, od 8 do 14 a reszta „on-call” czyli pod telefonem resztę czasu :) W ubiegły czwartek był jak zawsze „antenatal clinic” czyli taka przychodnia dla ciężarnych. Wciąż opracowuje do perfekcji słuchanie tętna dziecka słuchawką Pinarda oraz robienie USG ciężarnym. W czwartek odkryłam bliźniaki, a w piątek po raz pierwszy w życiu rozpoznałam wczesną ciąże – aż mi serce mocniej zabiło jak zobaczyłam na ekranie ruchy 14tygodniowego dziecka. Porodów nie jest tu tak dużo jak przywykłam mieć na dyżurach w warszawskich szpitalach :) ale za to mamy tu oddział dla kobiet, dzieci i mężczyzn z wszelakimi dolegliwościami. Póki co najwięcej niestety jest dzieci z niedożywieniem. W sobotę siedziałam z Unice w OPD –czyli taki punkt dla pacjentów z wiosek – większość pacjentów przychodzi z malarią, jest też trochę infekcji wszelkiego rodzaju no i niestety Kiły.
W piątek w nocy ja z Jolą urządziłyśmy polowanie na skorpiona w Joli pokoju. Śmiechu i krzyku było co nie miara, ale najważniejsze że zabity :) Zabita została też koza, oczywiście nie przez nas. Była już trochę podkarmiona i nawodniona i zaprzyjaźniona z nami. Za to planujemy z dziewczynami kupić osiołka. Wszyscy się śmieją że zamieniamy rowery i motor na osiołka.
W niedzielę od rana się chmurzyło. Wszyscy mieli nadzieję na deszcz w końcu. Czy uwierzycie, że z tych chmur nie spadła u nas ani kropla deszczu? Podobno padało w sąsiednich wioskach; u nas wciąż sucho i bardzo gorąco, mam wrażenie, że coraz bardziej… :)

Ps. Przepraszam, za swoją pobieżność, wiem że oczekujecie na więcej informacji, ale mamy ostatnio gorszy Internet no i pracy jest coraz więcej a czasu coraz mniej. Następny wpis dopiero pod koniec tygodnia bo do piątku nie mamy Internetu. Obiecuje też postarać się o więcej zdjęc moich :)

sobota, 2 października 2010

Arka Noego i burze piaskowe

Na początku wpisu chciałam podziękować wszystkim za komentarze i meile :):):):) Cieszę się, że tu czasami wchodzicie by sprawdzić jak żyje. Dzięki też za ciepłe słowa, ja także o Was pamiętam i mimo, że czasem nie odpiszę to naprawdę myślę o Was.
Tydzień zaczął się od sprzątania i w sumie na sprzątaniu się zakończył. Mamy tu zatrzęsienie mrówek chociaż Ewa i Jola mówią, że to jeszcze nic. Mrówki są b. malutkie i są wszędzie tam gdzie znajdą coś do jedzenia czyli w kuchni. Powoli przyzwyczajam się, że którąkolwiek szafkę otworzę - tam mrówki. Dziewczyny mówią, że pod koniec pory suchej zawsze dużo ich jest, tak jak much – wszyscy wychodzą ze swoich dziur w poszukiwaniu choć trochę wody. Podobno węże też wychodzą ale tych tu jeszcze nie spotkałam. Zaprzyjaźniłam się też z pająkami, które wychodzą zawsze wieczorami i pilnują mnie w nocy. Na szczęście mam moskitierę więc są w bezpiecznej odległości. Dziewczyny mówią, że nie ma sensu ich zabijać bo ich jest tu dużo – to prawda. Poza tym, że są dosyć spore, włochate to nic człowiekowi nie zrobią – nie są jadowite. Jeśli już jesteśmy w temacie zwierząt to chcę napisać o rzeczy, która mnie tu bardzo drażni – bicie zwierząt pociągowych. Jednym z bardziej powszechnych środków transportu różnych rzeczy są wozy ciągnięte przez krowy albo osiołki. Widok załadowanej ziarnem przyczepy a na niej siedzący ludzie i pastuszek bijący kijem bez umiaru swoje zmęczone zwierzęta jest straszny. Ja rozumiem, że jeśli idą ulicą to trzeba trzymać jedną stronę i potrzebują uderzenia by zeszły ze środka drogi ale walenie ich kijem albo sznurem po grzbiecie przez całą drogę jest dla mnie niezrozumiałe. Któregoś dnia w ostatnim tygodniu jak wstałam z łóżka rano to właśnie świtało. Pierwsze co to spojrzałam przez okno – mam widok na taką dróżkę polną. I co zobaczyłam? Młodego pastuszka okładającego z wielką siłą swoje osiołki, które wyczerpane ciągnęły wielki wóz. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że póki co jest to jedyna rzecz, która mnie tu bardzo denerwuje.

Przejdźmy może do milszych rzeczy – Bembo kupił kozę, która beczy całymi dniami pod naszym oknem. Lubię kozy a tej mi szczególnie szkoda bo tu wszystko jest tak suche, że sama na swoim sznurku nie wiele sobie znajdzie do jedzenia. Dlatego wczoraj na kolacje zjadłam ananasa – tylko dlatego, żeby skórki z niego dać tej biednej kozie. Do tego dołożyłam jeszcze obierki od marchewki. Ja wiem, że ona niedługo zginie śmiercią tragiczną, zostanie zjedzona ale niech się nacieszy chociaż dobrym posiłkiem w te ostatnie dni swojego życia. Muszę jej tylko jeszcze wybrać imię. Jakby ktoś miał jakiś pomysł to czekam.

W środę pojechałyśmy do Mwanzy na 2 dni, żeby zrobić zakupy do projektu. Była nas całkiem spora grupa – Ja, Jola, Julia z Niemiec, br. Michael i fr. Melki . Miałam wielką nadzieję wyspać się po drodze – w końcu to 4 godziny jazdy ale mimo, że asfalt wydawał się równy to jechało się tragicznie i o spaniu nie było mowy. Do tego moje ukochane „bumpy”, których jest tu mnóstwo. „Leżący policjanci” leżą tu bardzo często i zanim się człowiek rozpędzi to trzeba hamować bo w ostatniej chwili zauważa się asfaltowego bumpa, zwykle bez jakiegoś oznaczenia, czy koloru więc naprawdę trudno je zauważyć. Dojechaliśmy do domu w Mwanzie jak zwykle spóźnieni i w dodatku 500 metrów przed domem zgasł nam silnik i nie chciał zapalić. Trzeba było udać się po pomoc do domu więc ja, Jola i Julia wzięłyśmy swoje bagaże i we 3 WAZUNGU poszłyśmy. Nie zdążyłyśmy dojść bo chłopakom udało się odpalić samochód.
Na obiedzie w domu czekała na mnie wielka niespodzianka – spotkałam tam Dominica Wabwireh SMA, którego poznałam 4 lata temu we Francji. Obecnie pracuje w Beninie, pochodzi z Kenii a przyjechał do Tanzanii w odwiedziny. Miał przyjechać do nas do Bugisi ale jak się dowiedział, że Bugisi przyjeżdża do Mwanzy to został tam dłużej. Co za radość go widzieć ! Jak wyjeżdżaliśmy z Francji 4 lata temu to nie wierzyłam, że jeszcze się spotkamy a tu proszę – marzenia się spełniają!
Po obiedzie wielkie zakupy czyli bieganie po mieście pełnym zwariowanych kierowców, którzy mogą cały czas jeździć na włączonych światłach awaryjnych, mieście pełnym ulicznych sprzedawców gazet, telefonów i wszystkiego czego się chce, mieście pełnym niezorganizowanego zorganizowanego ruchu drogowego, gdzie się przechodzi przez ulicę tam gdzie się chcę i gdzie uśmiech do obcego człowieka na ulicy NIE jest oznaką jakiejś ułomności. Mwanza – naprawdę lubię to miasto i czuję się tam bezpiecznie, nawet gdy jestem tylko z Jolą i Julią i nie wiemy jak trafić do miejsca skąd przyszłyśmy:)
Wieczorem chciałyśmy pokazać Julii zachód słońca nad jeziorem. Zapomniałam wcześniej dodać, że słońce zachodzi tu tak szybko, że czasem nawet o kilka minut nas może wyprzedzić – tak było i tym razem. Jak weszłyśmy na ostatnie skały w Mwanzie to się okazało, że spóźniłyśmy się jakąś minutę i już nic nie było widać. Nie zostało nam już nic innego jak szybko wracać do domu bo tak samo szybko się robi ciemno a przed nami dobre 20 minut drogi. Wracałyśmy inną drogą niż przyszłyśmy a, że było już ciemno to straciłyśmy trochę orientację w terenie. Nie zostało nam nic innego jak zrobić to co bardzo lubię czyli złapać Dala Dala i wrócić wesołym mini autobusem do domu.
Czwartek od rana zakupy i załatwianie innych spraw tylko z przerwą na obiad, na który się znowu spóźniliśmy. Z opóźnieniem też wyjechaliśmy z Mwanzy więc w domu w Bugisi byłam późno. Jola została jeszcze na 2 dni – ma ferie w szkole więc może odpocząć :)

W domu czekała mnie niespodzianka – nad Bugisi przeszły w środę duże wiatry z piaskiem – jak to Ewa mówi – burze piaskowe. Wszystkie półki, wszystkie zakamarki, książki, walizki i wszystko co było na wierzchu było pokryte złotoczerwonym piaskiem. Jak się położyłam spać to czułam w swoich nozdrzach tylko piasek, którym była pokryta moja pościel i moskitiera. W piątek prowadziłam seminarium dla dziewczyn i zaraz jak od nich wróciłam to pierwsze co – wysprzątałam swój pokój. W sobotę od rana za to sprzątałam z Ewą resztę domu. Ci co mnie znają to wiedzą, że pedantką nie jestem. Dlatego wyobraźcie sobie ile piachu musiało być wszędzie, że aż mnie to zmobilizowało do generalnego posprzątania domu.
Poniżej załączam zdjęcie mojego miejsca pracy – tzn. mojego biurka. Myślę, że wielu z Was rozpozna tam znajome przedmioty :)