czwartek, 27 stycznia 2011

Ninaendelea vizuri!

Pewnie część z Was zastanawia się co ja robię w szkole. Odpowiedź jest prosta – uczę się języka suahili, który jest w Tanzanii językiem urzędowym a znają go wszyscy. No, prawie wszyscy :) Potrzebuję go do dalszej pracy w przychodni w Bugisi, ponieważ zakres moich obowiązków będzie większy niż dotychczas. Przez poprzednie 3 miesiące w Tanzanii zawsze był ktoś obok ze staffu kto pomógł przetłumaczyć a poza tym podstawy suahili które miałam – wystarczały.

I tym sposobem od zeszłej niedzieli jestem w Shule ya luga Makoko w Musomie na północy Tanzanii. Musoma – jedno z ostatnich miast na drodze do Kenii, położone nad jeziorem Wiktorii. Jestem ciągle pod wrażeniem wielkości tego jeziora – jest wielkości ok. jednej piątej obszaru Polski. Pomimo że na moich zdjęciach widać czasem drugi brzeg to zwykle jest to brzeg zatoki które tu są wszędzie. Do tego stopnia, że ja często tracę orientację gdzie, tzn. w którym zaułku jeziora jestem:)

Nasza szkoła położona jest na uboczu Musomy, a jednocześnie 200 metrów od jeziora. Szkoła z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem nauki j.suahili wykształciła chyba większość Misjonarzy – księży, sióstr i świeckich – różnych wyznań religijnych a także inne osoby pracujące w Kenii i Tanzanii. Moja grupa składa się z 15 osób różnych narodowości: Kostaryka, Meksyk, USA, Kanada, Irlandia, Włochy, Hiszpania, Togo, Uganda, Szwajcaria, Indie i Polska. Jestem tu jedyną Polką wśród uczniów, a Polakiem jest także dyrektor naszej szkoły – ks. Edward Gorczaty. Doświadczam zatem każdego dnia jak bogaty jest świat posiadający tyle narodów, grup społecznych oraz kultur i przyznam szczerze, że jest to bardzo fajne doświadczenie.
Mój dzień wygląda prawie zawsze tak samo. 6.30. Pobudka, 7.00 Msza Święta, 7.30 Śniadanie, 8.30 – 12.30 – 5 lekcji języka suahili; jesteśmy podzieleni na 5 klas 3 osobowych, więc każda lekcja jest z innym nauczycielem. 12.30 – obiad, 13.00 – kładę się na pół godziny sjesty by potem się pół godziny z niej wybudzać ;) 14.00 – 15.30 Laboratorium czyli indywidualna nauka podczas słuchania kaset w j. suahili. Po 15.30 jestem free aż do 18.30- potem kolacja i znowu free. Swój free time spędzam różnie – przed kolacją zwykle chodzę na wioskę lub nad jezioro lub zostaję w domu i się uczę. Pokolacyjny free time – korzystam wtedy z dobrodziejstwa tego świata czyli internetu albo odrabiam pracę domową :)
Apropo tego wychodzenia popołudniowego – drugiego dnia pobytu tutaj, czyli w zeszły poniedziałek, uzbrojona w lokalną mapę ruszyłam nad jezioro by zapoznać się z terenem i znaleźć sobie swoje miejsce nad jeziorem. Wracając spotkałam najpierw dzieci, wracające ze szkoły a potem pana pod drzewem próbującego upleść z suchej trawy i gałęzi zmiotkę . Jako, że rzeczą nietaktowną tu jest przejść obok drugiej osoby bez pozdrowienia – pozdrowiłam najpierw Pana a potem zaskoczona jego znajomością języka angielskiego stanęłam na dłuższą chwilę. Pan Madasa, bo tak miał na imię, zaprosił mnie na swoje gospodarstwo, które było tuz obok. Po drodze poznałam też Monikę, jego sąsiadkę, dla której się stałam "rafiki" (przyjacielem w j.suahili) ze względu na to samo imię.







Mój powrót do domu tego dnia ze względu na odwiedziny u sąsiadów trwał prawie 1,5 godziny, chociaż powinno to zająć 10 minut:) W zeszły wtorek także wybrałam się na wioskę mając nadzieję na mandazi (lokalne pączki) które zamówiłam dzień wcześniej u Petera, prowadzącego mały biznes gastronomiczno-usługowy niedaleko nas. Peter nie wierzył, że ja Mzungu (biała) przyjdę na następny dzień po mandazi więc ich nie zrobił. Zdziwił się jak zobaczył mnie we wtorek i obiecał przygotować na środę. Na następny dzień były i mandazi i ciapati czyli coś podobnego do naszej tortilli ( na zdjęciu poniżej, dzieci jedzą właśnie ciapati).

Weekend w szkole jest wolny – w sobotę postanowiliśmy ruszyć wszyscy na miasto, na targ i do sklepów zrobić potrzebne zakupy, bo nikt nie spodziewał się że do centrum będzie godzina na nogach więc w ciągu tygodnia nie będzie czasu na taki spacer. A więc w sobotni poranek, zanim jeszcze słońce nabrało mocy przespacerowaliśmy się do Musomy, po drodze spotykając ludzi którzy znają nas a których my nie znamy. W związku z tym, że szkoła w Musomie ma kilkadziesiąt lat – chyba wszyscy wiedzą że biali ludzie zmierzający z Makoko do Musomy to uczniowie szkoły językowej :) Zakupy w związku ze zbliżającym się upałem południowym zakończyliśmy w niecałe 2 godziny i w drogę powrotną wybraliśmy się już dala dala – czyli tym co lubię najbardziej. Jechaliśmy może nie tak bardzo ściśnięci jak w Mwanzie (patrz wcześniejsze wpisy) ale klimat dala dala chyba wszędzie jest ten sam – zdemolowany samochód, w środku tandetne (według niektórych) dekoracje i prędkość oszałamiająca, szczególnie na dołach, których tu nie brakuje.

Chyba nie było osoby która nie mogła się doczekać poniedziałku i kolejnych lekcji suahili – a ja nigdy nie przypuszczałam, że dzwonek na lekcje będzie kiedyś we mnie wzbudzał tak pozytywne uczucia. Lekcje to nie tylko bardzo sympatyczny czas nauki suahili ale także czas rozmowy o kulturze lokalnej, o kulturze języka suahili, itd. Jednym z naszych ulubionych ostatnio tematów jest ożenek naszego nauczyciela. Stefano, bo tak ma na imię, ma 24 lata, mieszka niedaleko szkoły razem z rodzicami i 2 braci. Oprócz tego ma jeszcze jedną siostrę i jednego brata.
Zgodnie z tradycją w większości plemion tego regionu rodzina dziewczyny otrzymuję od rodziny chłopaka skromny podarunek by nie powiedzieć zapłatę – krowy. Ich ilość zależy o poziomu wykształcenia, od zachowania, od pochodzenia itd. Zazwyczaj za normalną, przeciętną dziewczynę rodzina otrzymuje 4-5 krów. 1 krowa kosztuje ok. 150 000 szylingów tanzanijskich czyli ok. 100 dolarów. Łącznie więc 5 krów ma wartość ok. 1500 zł. Nie chcę mówić że jest to „koszt”, że dziewczyne się sprzedaje bo to nie jest TU i nie powinno być przez WAS, tak rozumiane. To w pewnym sensie ofiara dla rodziny, która oddaje córkę – jakże niezbędną w życiu każdej rodziny! Wracając do Stefano, kiedy jego jedyna siostra wyszła za mąż, rodzina otrzymała 4 krowy. W niedługim czasie później krowy te przekazane zostały dla rodziny wybranki najstarszego brata Stefano. W domu pozostało 3 synów – Stefano i dwóch innych, którzy teraz głowią się jak zdobyć pieniądze na zakup krów, bądź krowy by móc się ożenić ze swoimi wybrankami. Nasz Stefano już ma dziewczynę, obecnie 18-letnią. Jedynie czego mu brakuje to krów, które ma przekazać rodzinie swojej wybranki. Zapytałam go ile czasu musi pracować by zarobić na kupno krów – powiedział, że może 3 lata już zbierze potrzebną kwotę. A dziewczyna jest już „zaklepana” tzn, nie zostanie wydana za mąż za kogoś innego, kto szybciej przekaże rodzicom krowy. Aha, najważniejsze - dziewczyny z lokalnych plemion nie są zmuszane do małżeństw - to młodzi sami się dobierają a rodzice akceptują te decyzje.

Inny nauczyciel,54-letni Joakim, który jest w Makoko szefem wioski, a sam nazywa siebie biskupem, ma już 2 żony i szuka 3ej – najlepiej ok.20letniej. Najważniejsze jest dla niego, jak sam podkreśla, to żeby umiała gotować i pracować wokół domu – po to według niego są żony. Aha, i rodzić dzieci – najlepiej dziewczynki – bo zawsze te parę krów przybędzie po wydaniu jej za mąż. Co jeszcze mówi Joakim ? – zawsze jak mnie widzi mówi – I love polish vodka – It’s a Holy water!

:):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):)

Ps. Na weekend wybieram się do Kiabakari – wioski ok. 60 km od nas, w której pracuje jako pielęgniarka moja koleżanka Zofia Miś oraz ks. Wojtek Kościelniak. A więc będzie to polski weekend, na co się bardzo cieszę bo tylko jakoś tak „swoich” mi tu brak w szkole…. :)

sobota, 15 stycznia 2011

Powrót do Tanzanii

Wracając w grudniu 2010 r. z Tanzanii, obiecałam sobie, że nadrobię zaległości związane z prowadzeniem bloga. Niestety, te 5 tygodni w Polsce przeleciały bardzo szybko i ani się obejrzałam a już trzeba było na nowo się pakować. Ostatnie dni to były głównie pożegnania i spotkania, dziękuję wszystkim za to Wasze wsparcie w tych ostatnich dniach a jednocześnie zrozumienie, że brak czasu nie pozwala mi się zobaczyć z każdym. W niedzielę 9.01 miałam w swojej Parafii w Borzęcinie Dużym uroczyste posłanie misyjne, na którym otrzymałam krzyż misyjny oraz Pismo Święte. Dziękuję także za wszelkie ofiary złożone na tacę w Święto Trzech Króli. Taca ta zostanie przeznaczona na Misję Bugisi i jej konkretne potrzeby, szczególnie w misyjnej przychodni, gdzie będę pracować i na konkretne osoby, którzy borykają się z problemami zdrowotnymi. Drodzy Parafianie, uzbieraliście 3915 zł! Dziękuję za Waszą hojność i chęć podzielenia się z bardziej potrzebującymi.
12 stycznia, świadoma tego, że na pewno czegoś zapomniałam :) wyleciałam do Kenii. Na początek, podobnie jak ostatnio szybka przesiadka w Amsterdamie – trochę za szybka bo byłam jedną z ostatnich które były odprawione i weszły na pokład. Ostatnich tzn. było nas w samolocie ok. 450 osób :) Byłam tak zmęczona ostatnimi nieprzespanymi nocami, że przespałam lądowanie w Nairobi – stolicy Kenii. To mi się rzadko zdarza, bo raczej start i lądowanie to najbardziej emocjonujące momenty podczas np. 10 godzinnego lotu :) W każdym bądź razie, obudziłam się jak podjechaliśmy pod rękaw na lotnisku i wychodząc z samolotu znów poczułam się już „swojsko”, poczułam ten „ZAPACH AFRYKI” i to ciepło tak przyjemne, że by się chciało do niego przytulić.
Byłam nastawiona już przez znajomych, którzy mieszkają w Kenii, że będą chcieli mnie zainkasować za wizę dwukrotnie niż to powinno być, ale na szczęście trochę żartów, serdeczna rozmowa i puścili mnie sprzedając wizę kenijską za jedyne 25$. O dziwo, bagaże doleciały pomimo, szybkiej przesiadki w Amsterdamie jednak walizka, którą użyłam po raz pierwszy jest troszkę naderwana. Chyba ktoś się chciał do niej dostać bo i suwak jest popsuty. Ale to nic, najważniejsze, że nic nie zginęło. Poczekałam chwilę na znajomych, którzy mnie odbierali z lotniska a potem pojechaliśmy do ich domu a jednocześnie dla mnie miejsca postoju do piątku czyli Formation House of SMA, na obrzeżach Nairobi, w dzielnicy zwanej Karen. Nazwa pochodzi oczywiście od pisarki Karen Blixen, autorki powieści „Pożegnanie z Afryką”. Tereny, na których stoi nasz dom, kiedyś należały do całej posiadłości ziemskiej Pani Blixen.
Następnego dnia, tj. czwartek pojechaliśmy do centrum Nairobi, które przypomina mi centra niektórych stolic europejskich. Jak to już większość ludzi, którzy w Nairobi byli choć chwilę, stwierdziła i ja także stwierdzę – Nairobi to miasto kontrastów. Ekskluzywne budowle, hotele, wieżowce sąsiadują z Kiberą – podobno 2 co do wielkości slumsem w Afryce. Znaleźć tu można skrajnie bogatych ale zarówno skrajnie biednych.

My po krótkim spacerze, wypiciu kawy podobnej smakiem do tej w Coffee Heaven i zrobieniu małych zakupów pamiątkowych wróciliśmy do domu na obiad, co by uniknąć korków, co w Nairobi jest prawdziwą zmorą. Po obiedzie spełniło się moje od dawna wytęsknione marzenie – wizyta w Parku żyraf. Chyba mało kto wie, więc powiem, że żyrafy to moje ulubione zwierzęta afrykańskie Dla mnie są najpiękniejszym stworzeniem boskim z krainy zwierząt. Park żyraf położony jest niedaleko nas i jest on obecnie miejscem zamieszkania dla 9 żyraf – samców i samiczek. Centralnym punktem jest podest, na którym żyrafy są karmione przez zwiedzających. Przy wejściu stoi wiadro ze specjalnym pożywieniem dla żyraf – każdy odwiedzający może zabrać po 2 garście pokarmu. Przy podeście stały tylko 2 żyrafy (samiec i samica), reszta odpoczywała gdzieś niedaleko w zaroślach. A więc przez godzinę karmiliśmy żyrafy a fajną opcją był tzw. pocałunek z żyrafą czyli podanie jej jedzenia które trzymamy w ustach. Za pierwszym razem się wahałam bo już i tak miałam całe obślinione ręce więc nie wiedziałam co mnie czeka . Ale było tak fajnie że się „pocałowaliśmy” w sumie 5 razy :)



Dla tych, którzy chcą także nakarmić żyrafę – wyciągnijcie tylko rękę z chrupkiem jakimś przed ekran i włącznie poniższy filmik :)



W piątek przed południem, niewyspana po 3 godzinach spania , pojechałam razem z chłopakami na lotnisko. Na moje ‘check-in’ czekałam prawie godzinę mimo, że byłam pierwsza w kolejce – Pani szła z biura tyle czasu. Ale nie mogłam się ani denerwować ani zwrócić uwagi bo musiałam przemycić jakoś 20 kg nadbagażu. Bez straty nie udało się tego zrobić - na szczęście dzięki żartom i błaganiom ;) zapłaciłam „jedynie”!!! 50$...
Tak naprawdę to „check-in” przeszłam tylko ja i jakaś siostra zakonna ale Pan z obsługi linii JetLink zapewniał nas, że na pewno samolot odleci. Jak się okazało lot ten miał międzylądowanie w Kisumu – jeszcze w Kenii, ale także już nad jeziorem Wiktoria. Ja tylko z siostrą byłyśmy tymi, które leciały z Nairobi do Mwanzy już w Tanzanii więc przechodziłyśmy odprawę. Pozostałe uwaga! 7 osób leciało do Kisumu więc gdzie indziej przechodziły „check-in”. No więc jak cała nasza 9 weszła do tego samolotu, w sumie mieszczącego ok. 70 pasażerów okazało się, że samolot ma usterkę. Przyszła jakaś ekipa, w której połowa nie wiedziała o co chodzi a druga połowa wiedziała ale nie umiała się do tego zabrać. No ale naprawili w końcu i ruszyliśmy, jednak jeszcze takiego stracha to nie miałam jak leciałam. Niby lot identyczny jak każde poprzednie ale każda mała turbulencja albo „dziwny” dźwięk to już mi kurka się gorąco robiło, bo miałam w głowie „usterkę”  Oczywiście, że wszystko było już naprawione ale wyobraźnia nie jest taka żeby nie działała w takich momentach :) W Kisumu owe 7 osób wyszło, weszła jedna więc już do Mwanzy lecieliśmy tylko we 3 osoby! Dla mnie to był szok, że polecieli bo to się chyba w ogóle nie opłaca skoro jeden bilet Nairobi – Mwanza kosztuje 95$ …
No ale dolecieliśmy szczęśliwie, na lotnisku czekał już na mnie Jasiu i ruszyliśmy do naszego domu SMA, w którym zostaję do niedzieli. W drodze powrotnej na ulicy były rozgrywane zawody w jeździe na rolkach – tak, w trakcie ruchu drogowego! Przy drodze tłumy, co chwila ktoś z tłumu wyjeżdża z jakąś przeszkodą dla zawodników – np. stawia rower, który trzeba przeskoczyć ! Wyglądało to świetnie, wkoło mnóstwo kibiców a między nimi najwięcej wracających ze szkoły dzieciaków.
W Mwanzie stwierdziłam, że w Polsce mocno za tym miejscem tęskniłam. Brakowało mi tego ruchu ulicznego, dala dala, ludzi, języka suahili , zakupów na targu… :) W Mwanzie zostaję do niedzieli – w niedzielę jadę do szkoły językowej suahili, gdzie spędzę ok. 3,5 miesiąca ucząc się języka suahili – który jest dla mnie niezbędny w późniejszej pracy. Pisać na blogu będę dalej więc nie wyrzucajcie mnie z „ulubionych stron” :)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i wiecie co - jestem szczęśliwa, że mogę być tu znowu :)
Karibu Tanzania tena!