sobota, 26 marca 2011

Masajowo

Świadomość że już minął cały miesiąc od ostatniego wpisu na blogu oraz naciski znajomych zmobilizowały mnie do zrobienia nowego wpisu:) Tylko ja tu teraz streścić to wszystko co się wydarzyło, co było mi dane zobaczyć, usłyszeć, doświadczyć, w kilku zdaniach?

Tak się złożyło, że było mi dane ostatnio dużo podróżować choć bynajmniej nie w celach turystycznych:) Tydzień na przełomie lutego i marca był tygodniem wagarów. Najpierw musiałam pozałatwiać różne dokumenty w Bugisi więc wybrałam się tam autobusem – w sumie ok. 7h drogi z przesiadką w Shinyandze, na szczęście beż żadnych przygód. Nie licząc tego że pod koniec podróży straciłam cierpliwość kiedy godzinę jeździliśmy dala dala po Shinyandze szukając pasażerów bo nie możemy jechać dopóki dala dala nie będzie PEŁNA! I jeździliśmy prawie godzinę pomimo że jak wsiadałam to kierowca powiedział że już startujemy. Po prawie godzinie zdesperowana biegnącym czasem i opóźnieniem „poprosiłam” o zwrot pieniędzy (była to prośba ale moją desperacje i wściekłość mógł kierowca wyczytać z twarzy:) ) i wysiadkę. To go ruszyło bo po 2 minutach byliśmy już w drodze do Bugisi. Jak to wspaniale wrócić do swojego drugiego domu!! Choć tylko na chwilę ale jaka radość z zobaczenia znajomych, przyjaciół, znajomych miejsc. Obeszłam w sobotę domy wszystkich znajomych, przyjaciół i żałowałam, że już jutro wyjeżdżam. Ale wracam, już wkrótce wracam!!!!! I się doczekać nie mogę:) Bugisi w porze deszczowej jest przepiękne, choć zieleni wkoło nie jest za dużo-w końcu półpustynia. Następne dni spędziłam w Mwanzie gdzie odbyło się oficjalne zgromadzenie wszystkich członków SMA regionu Tanzania. Więc było debatowanie, praca w grupach, ustalanie priorytetów na dalszą pracę misyjną. Udało mi się też wtedy pojechać do jedynego fryzjera w Mwanzie, który „umie” obcinać włosy „białych” osób. I nie chodzi raczej o talent do obcinania a po prostu o to inny rodzaj włosów. W każdym bądź razie nadszedł czas na ścięcie dreadów i po raz pierwszy w życiu (poza narodzinami) nosić krótkie włosy. I czuję się w nich bardzo komfortowo a ponadto są oszczędne w tych warunkach: mało wody, mało szamponu, szybko schną, nie jest w nich gorąco no i no nie trzeba się martwić jak je ułożyć i spiąć.



Następnie wróciłam do szkoły na tydzień, podczas którego więcej nadrabiałam to co opuściłam przez ostatni tydzień. Minęło strasznie szybko a w piątek zaczynaliśmy już przerwę semestralną. Ja postanowiłam spędzić ten czas w Arushy, na Parafii SMA Moita Bwawani. Jest to dosyć daleko od miejsca w którym obecnie przebywam. Były 3 opcje dojazdu: 1. autobusem drogą przez 2 Parki Narodowe ( ze względu na parki-płaci się też bilety wstępu więc w sumie wychodzi ok. 250$ i droga trwa ładnych kilka godzin), 2.opcja to także autobusem ale ze względu na kondycję tej drogi, autobusów na tej trasie, częstość wypadków – nie mogłam nią jechać – tym bardziej, że byłam sama a podróż trwałaby ok. 14 godzin (bez żadnych niespodzianek). 3 opcja – godzina lotu samolotem- co wychodzi taniej niż autobusem przez parki narodowe ( paradoks?) .

Ja wybrałam tą ostatnią opcję więc wpierw musiałam się dostać do Mwanzy w piątek popołudniem. Pojechaliśmy we trójkę – Ja, Krystina z USA oraz Stefano z Włoch. Dojechaliśmy na dworzec autobusowy w Musomie w ostatniej chwili i okazało się że są ostatnie 3 miejsca wolne na końcu autobusu. Potem się okazało, że w sumie dosiadły się do nas kolejne 3 osoby więc siedzieliśmy ściśnięci jak banany ( chyba się nie używa określenia jak banany jak ktoś jest ściśnięty ale ja to pożyczam zawsze z j.suahili bo ściśnięcie tłumaczy się na „tunabanana”. Pod nogami gdakały kury sąsiadów a te które się nie zmieściły lądowały w luku bagażowym. Już po pierwszych kilometrach zorientowaliśmy się że kierowcę chyba trochę ponosi fantazja bo nie hamował na tzw.bumpach czyli po prostu leżących policjantach, których na tanzanijskich ulicach pełno. Stworzone są po to by właśnie tacy idioci jak nasz kierowca nie pędzili z zawrotną szybkością przez wioski i miasteczka gdzie na ulicach bawią się dzieci a stada, po co najmniej 100 krów, przechodzą co chwila przez jezdnię. Jak widać – na takich idiotów nie ma mocnych. Wracając do bumpów, powinny się raczej nazywać „jumpy” (jump – ang. skakać) bo autobus i wszystko w nim skakało. Szczególnie my – na ostatnim siedzeniu. Na nic zdały się narzekania ludzi by zaczął zwalniać na bumpach. Na jednym z nich wyskoczyliśmy w górę i spadając na siedzenie rozcięłam sobie łokieć o blaszaną ramę otwartego okna. Na szczęście jako położna mam ze sobą zestaw opatrunkowy więc tą na pozór niegroźną a jak się potem okazało głęboką ranę udało się zaopatrzyć i zatrzymać krwawienie . W polskich warunkach może bym pojechała na zszycie ale tu o tym nawet nie myślę. O bólu nie wspomnę, bo jeszcze teraz po 2 tygodniach nie mogę siedząc opierać się na tym łokciu. Odetchnęłam z ulgą kiedy znaleźliśmy się w Mwanzie. Nie wiedziałam jednak, że to dopiero początek moich przygód w podróżowaniu. Noc spędziłam w naszym domu w Mwanzie a w sobotę leciałam zgodnie z planem do Arushy. Podczas lotu wszystko było w porządku dopóki nie zbliżaliśmy się do Arushy. W okolicach góry Meru weszliśmy w takie turbulencję, które sprawiły że przestałam lubić to „bujanie się” w samolocie. Dobrze, że trzymały mnie pasy bo w kilkakrotnie wszyscy wyskoczyli do góry i gdyby nie one to oprócz łokcia miałabym jeszcze rozbitą głowę. Następne atrakcje nie były tak ekscytujące – spotkałam się z Johnem, który odebrał mnie z lotniska, pojechaliśmy potem po Arka i Dorotkę, która właśnie przyleciała do Tanzanii i razem z Arkiem jechali autobusem z Dar Es Salaam. Wieczorem zajechaliśmy do Moita Bwawani czyli Parafii Johna i Arka SMA , którzy pracują tam już od 6 lat a ja spędzę tam najbliższy tydzień, starając się choć trochę dotknąć kultury i życia plemienia Masajów.

W niedzielę pojechałam z Arkiem i Dorotą na 2 wioski dojazdowe na 2 Msze Święte. Szczególnie ta druga wioska jest oddalona bardzo daleko od centrum Parafii – mijając kolejne bezdroża sawanny zastanawiałam się nad życiem Masajów w tym regionie – tak cichym, tak oddalonym od „cywilizacji” ale przecież to wcale nie przeszkadza im być szczęśliwym. Wręcz przeciwnie – o ile wspanialsi i szczęśliwsi są oni, nie mający tych wszystkich dobrodziejstw cywilizacji, które czasem bardziej psują życie niż je polepszają. Druga Msza zgromadziła może mniej ludzi niż ta pierwsza parę kilometrów ale wystarczyło by zapełnić po brzegi wybudowaną kapliczkę oraz ożywić przepięknym tańcem i śpiewami w języku masajskim Mszę Świętą.













Po Mszy najpierw poszliśmy na miejsce budowanej właśnie przychodni zdrowia, w której już wkrótce ma zacząć pracę pielęgniarka. Ma tam być mały gabinet zabiegowy mogący służyć także jako sala porodowa dla Masajek. Patrząc póki co na tą konstrukcję przypomniały mi się słowa piosenki: „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco….” :)

Pośród Masajów :)







Wróciliśmy do domu dosyć późno, zmęczeni upałem i podróżą ale szczęśliwi ze spotkania z parafianami. Szczególnie dla mnie to był pierwszy kontakt, pierwsze zetknięcie się z kulturą i życiem Masajów.
Poniedziałek spędziliśmy także na wioskach, tym razem odwiedzając parafian w domach, znajomych Dorotki, która w Moita Bwawani była już 2 raz i jak się to mówi, stara miłość nie rdzewieje :) więc odwiedziny starych znajomych były konieczne.

Musiałoby mi braknąć pokory a i chyba zdrowego rozsądku by po tych paru dniach napisać tu piękny esej o kulturze plemienia Masajów. I chociaż Arek podczas tych kilku dni opowiedział mi dużo o tym plemieniu to było to za dużo by to wszystko zapamiętać a tym bardziej przekazać Wam na blogu. Poza tym ta kultura jest tak bogata, że nawet po miesiącu czy po roku nie ośmieliłabym się powiedzieć że „ZNAM” Masajów. Nie znam… dotknęłam tylko cząstki. Dowiedziałam się, że to lud obecnie pół-koczowniczy. Żyją w grupach kilkunastoosobowych w gospodarstwie gdzie centralnym miejscem jest zagroda dla krów. W koło niej są domki dla żon Masaja, Masajowie z natury są poligamistami. Kobiety nie są o siebie zazdrosne tym bardziej, że i tak bogactwem każdego Masaja są nie żony lecz krowy. Im ich więcej tym bardziej bogaty jest Masaj. Masajowie uważają, że są wybrani przez Boga jako opiekunowie bydła. Oprócz bydła hodują także kozy. Kur ani innego ptactwa nie hodują ponieważ ptactwo, inaczej niż bydło nie pójdzie w stadzie za swym właścicielem. W sytuacji zmieniania miejsca gospodarstwa kury trzeba by nieść na rękach by je wciąż zatrzymać w swoim gospodarstwie. Więc po co takie zwierzę, które nie pójdzie za mną a ja muszę je jeszcze nosić? Krowy… krowy są najważniejsze. Jeszcze kiedyś podstawowym pożywieniem Masajów było mleko, a napojem herbata z mlekiem. Nie uprawiali ziemi – mleko pochodzące od krów było najważniejsze. Dziś to się zmienia – spożywają też inne posiłki. A w co wierzą? W Boga – jedynego ( są monoteistami) ale w postaci kobiety, ponieważ w gramatyce języka Maa którym się posługują, Bóg odmienia się tylko w rodzaju żeńskim. Ponadto jest czarny – bo chmury przynoszące deszcze są czarne, deszcz to trawa, trawa to życie krów, życie krów to życie Masajów.


Dom Masaja zwany bomą ulepiony jest z … oczywiście krowiego łajna :) Budową ścian zajmują się Masajki a dachem Masajowie. Boma ma kształt okręgu, w jego centrum zazwyczaj jest małe palenisko, a wokół ścian miejsce do spania dla kobiet z dziećmi a drugie dla mężczyzny. Miejsce do spania to czasem łóżko, czasem stelaż z patyków przykryty skórą lub jakimś materiałem, a czasem jakieś klepisko na podłodze.

Spotkałam też kilku chłopaków, młodych Masajów którzy są Wojownikami, tzw Moranami. Obrzezania dotyczy w tym plemieniu zarówno chłopców jak i dziewcząt, choć zdarzają się już przypadki odmowy obrzezania ale w takiej sytuacji trzeba raczej uciekać bo tradycja a w związku z tym ludzie, starszyzna potępiają osobę, a także czasem i rodziców którzy nie chcą obrzezać swojego dziecka.
Co do porodów bo i o tym się troszkę usłyszałam, kobiety zazwyczaj rodzą w swoich domach; przy porodzie towarzyszą jej najbliższe kobiety i zazwyczaj jedna z nich, akuszerka, mająca jakieś doświadczenie w przyjmowaniu porodów, przyjmuje na świat dziecko. Po porodzie kobieta przez 6 miesięcy zostaje w swoim domu i zajmuje się TYLKO nowonarodzonym dzieckiem. Wszystkie codzienne sprawy pomagają jej robić inne kobiety. Ponadto przez te 6 miesięcy kobieta nie obcina włosów. Bo zazwyczaj Masajowie mają ogoloną głowę. (Włosy długie mogą mieć tylko w 2 przypadkach: po urodzeniu dziecka oraz młodzi wojownicy. ) Dziecko po urodzeniu jest opluwane przez zgromadzone przy porodzie kobiety. Oplucie jest w kulturze Masajów błogosławieństwem. Podobnie jak położenie reki na głowie dzieci. Na początku swojego pobytu wśród Masajów zastanawiałam się czemu dzieci podchodzą zawsze ze spuszczoną głową - Arek szybko wytłumaczył że przychodzą po rękę czyli by przywitać się z nimi kładąc rękę na głowę, jako także ich błogosławieństwo.
Po prawej, z dłuższymi włosami i bez biżuterii - młoda mama.

Masajowie dziś często migrują w inne części Tanzanii – za pracą oczywiście. Już kiedyś tu pisałam, że ze względu na swoją wrodzoną niebywałą czujność są zatrudniani jako mlinzi (swh) czyli stróże. Niestety wciąż są przez inne plemiona, albo ludzi z miasta uważani za „podludzi” bo „śmiesznie wyglądają, śmiesznie się ubierają, śmieszny mają język, śmierdzi od nich krowami i itd. Itd.” Dla mnie jednak czas wśród nich spędzony, ta możliwość dotknięcia ich kultury , ich życia była dla mnie niesamowitym doświadczeniem, lekcją ale i wielką radością bo mimo że mieszkam od nich tylko kilkaset kilometrów, wśród ludzi Sukuma to wydaje mi się że to jest jakby inny świat. I pełna podziwu jestem dla nich, tak mocno utwierdzonych w swojej tradycji i świadomych swojej wartości. Bo mimo, że przez wielu pogardzani, Masajowie dumni są z tego że są Masajami !












Krater Shimo la Mungu - tzw. Dziura Boga

To chyba skrót tego co udało mi się usłyszeć oraz zapamiętać. Wiem, że wiele rzeczy zapomniałam być może coś lekko przekręciłam-jeśli tak to Arek wybacz i popraw mnie proszę :) jako autorytet i znawca „masajowa” :)
Środę i czwartek zostałam sama w domu bo Arek, Dorotka i John wspinali się na Górę Meru. Środowe i czwartkowe przedpołudnia spędziłam w misyjnym przedszkolu masajskim. Dzieciaki przywitały mnie pierwszego dnia słowami: Good morning Father John! :)
Dzięki balonom które dostałam, od Dorotki, Radka i Dawidka ( pozdrowienia! ) zorganizowałam kilka prostych zabaw z dzieciakami. Balony chyba na całym świecie wyzwalają w dzieciakach masę radości – ten kto wymyślił balony niech będzie błogosławiony!



























W piątek mieliśmy się spotkać w Arushy wieczorem, przenocować a w sobotę rano już wracałam z powrotem do Mwanzy. Moita Bwawani znajduje się ok. 25 km od Arushy. Droga najpierw 20 km, prosta, utwardzona, przystosowana do wywrotek, które jeżdżą tą trasą po piach wydobywany niedaleko. Po 20 km jest skręt do Moita Bwawani i droga przez kolejne 6 km przecina raz po raz wyschnięte koryta rzek. Oprócz tego że jest nieutwardzona to jest chyba na najgorszym rodzaju z możliwych gleb – w czasie pory suchej jest ok. Ale gdy tylko spada deszcz staje się jak bagno, lub jak smoła, która przylepia się do samochodu, czy do butów tak że człowiekowi trudno przejść a o jeździe można w ogóle zapomnieć.
Z jak wielkim przerażeniem więc obserwowałam deszcz? ulewę? oberwanie chmury? a może po prostu początek pory deszczowej, który przyszedł w czwartek wieczorem i LAŁO nieprzerwanie przez 5 godzin? Zasypiałam z modlitwą na ustach by jakoś dostać się do Arushy. Gdy wstałam rano zaniemówiłam patrząc na mokrą całkowicie wkoło ziemię i ogromne kałuże. Ale wyjścia innego nie było – musiałam się dziś dostać do Arushy W drogę do Arushy wyruszyło ze mną 2 chłopaków – znajomych z Parafii, bardzo zaufanych i pomocnych oraz Mama Helenka, Masajka, sąsiadka która jechała do Arushy na zakupy. Potem dołączyli do nas inni, którzy próbowali się dostać tego dnia do Arushy więc byliśmy grupą ok. 10 osób. Emmanuel, jeden z chłopaków zaproponował, że pożyczy mi od sąsiadów kalosze. To było chyba jego natchnienie od Ducha Świętego bo gdyby nie to, to po moich sandałkach by tylko paragon został:)
Ruszyliśmy o godzinie 9 rano nie wiedząc ile nam ta wyprawa zajmie czasu. O ile pierwszy odcinek na górce był w porządku o tyle po zejściu z górki rozpoczęła się prawdziwa zabawa w błocie po kolana. Kalosze obciążone przyklejonym błotem przybrały na wadze a całą uwagę trzeba było skupić by się nie przewrócić, poślizgnąć przemierzając sawannę po deszczu. Poszliśmy skrótem, ale nie ominęło nas przejście wpław 4 rzek - dzięki Bogu nie było głęboko więc można było przejść a nie przepływać bo jako że pływać nie umiem to bym utknęła przed rzeką i czekała aż woda opadnie. Po 5 km dotarliśmy do miejsca którym mieliśmy złapać ciężarówkę. Bo w tym miejscu jak się okazało publicznym środkiem transportu jest ciężarówka z piachem, średnia częstość jazdy: co pół godziny. Nie myślcie jednak że miejscówki są w kabinie – pasażerowie podziwiają piękno otaczającej przyrody z wywrotki z piachem a bardziej odważni – z dachu kabiny  Przygotowałam się psychicznie na ta pierwsza opcję ale jak doszliśmy na miejsce zobaczyliśmy, że stoi jakaś dala dala więc przygoda z ciężarówką z piachem mnie ominęła:)
Przed samym miejscem postoju dali dali czekała nas do przeprawy jeszcze jedna rzeczka w której ponadto musieliśmy umyć wpierw pożyczone kalosze a potem siebie. Nie, nie – prysznica nie brałam ale doprowadzić do czystości moje nogi i ręce musiałam. Zresztą – wszyscy się myli. Po tej wymagającej trasie nie starczyło mi już odwagi i wyciągnąć aparat i zrobić zdjęcie – to byłoby chyba nie na miejscu patrząc na moich współtowarzyszy zmęczonych 2-godzinnym pokonywaniem terenów masajskich. Ja także miałam już dosyć. Ale kolejne 20 km przejechaliśmy wspomnianą dala dalą, potem zmieniając jeszcze 3 krotnie dala dalę dojechałam do domu Pana Edwarda – Polaka, który od ponad 60 lat mieszka w Tanznani. W młodości służył w armii generała Andersa a potem wraz z mamą przyjechał do Tanzanii i pracował w Tangeru obok Arushy, w obozie dla polskich uchodźców z Syberii. Dla wielu Polaków to człowiek historia, legenda, ostatni z żyjących obecnie Polaków pracujących kiedyś w Tangeru. W jego domu spędziłam całe popołudnie, słuchając jego historii, opowieści, poznając jego własnej roboty masarnie i wędzarnie. Wieczorem wrócili moi bohaterowi którzy przez 3 dni w deszczu zdobyli górę Meru. John zabrał nas tego wieczora do cyrku, który przyjechał z Dar es Salaam – przyjeżdżają raz do roku na kilka dni do Arushy. Show trwało jakieś 3 godziny i była to tylko akrobatyka ale chyba był to najlepsze szow cyrkowe jakie widziałam w życiu ! Wszystko w oprawie iście afrykańskiej bo cyrk się nazywa Mama Africa.


Sobota to już powrót do samolotem do Mwanzy – na samolot zdążyłam, turbulencji jak ostatnio nie było. W niedzielę powrót autobusem do szkoły – teraz też sobie nic nie uszkodziłam no i kierowca był normalny :) A więc witaj szkoło! Jeszcze kilka tygodni i wracam do Bugisi!!