niedziela, 29 maja 2011

Dar życia

Ktoś kiedyś powiedział, że w Bugisi to czas jakby stanął w miejscu. Dla mnie ten czas pędzi jak szalony. 2 tygodnie temu skończyłam uroczyście kurs języka suahili w Musomie. Teraz już osiadłam w Bugisi i powróciłam do normalnej pracy w przychodni.


Ostatnie dni przyniosły dużo nowego doświadczenia medycznego. Może dlatego, że oddziały są przepełnione – i to były naprawdę przyjęcia w ciężkich przypadkach. Jak tylko mogę to siedzę z Jackie, naszą „mgangą” (odpowiednik felczerki kiedyś w Polsce) i wspólnie pracujemy w OPD. Oczywiście, że najwięcej jest osób z malarią, UTI (zakażenie układu moczowego), Amebą czy dzieci z niedożywieniem. Mam wrażenie, a może to tez taki tylko czas, że przychodzi coraz więcej osób zarażonych wirusem HIV. W czwartek, podczas kliniki dla ciężarnych, u prawie połowy przebadanych tego dnia kobiet, wynik na HIV był pozytywny. Na oddziałach także jest kilka osób w ostatniej fazie choroby AIDS. Któregoś dnia podczas obchodu przyjrzałam się jednemu z pacjentów, który zawsze cały był przykryty materiałem. Pod prześcieradłem wystawały tylko zarysy jego kości biodrowych i gdy sobie to uświadomiłam nie mogłam uwierzyć że można być tak chudym. Ten 30kilkuletni mężczyzna zmarł na AIDS w zeszłą sobotę.

Któregoś późnego wieczora poszłam jeszcze do kliniki na oddział i właśnie przyszło małżeństwo z dzieckiem jednomiesięcznym. Dziecko zawinięte było w różne szmatki. Gdy je odsłoniłam nie mogłam uwierzyć własnym oczom – tak bardzo chudego dziecka jeszcze nie widziałam. Nieraz w różnych kampaniach promujących pomoc Afryce „mądrzy” ludzie pokazują zdjęcia wygłodzonych dzieci, skórę i kości, jako „wizytówkę biednej Afryki” by zachęcić ludzi do pomocy Afryce. ( Nie będę rozwijać tego tematu ale stanowczo jestem przeciw takiemu uogólnionemu obrazowi Afryki reklamach i mediach). Ale właśnie takie wygłodzone dziecko, skórę i kości zobaczyłam wtedy. Było w bardzo ciężkim stanie, wygłodzone, nieprzytomne, z problemami oddechowymi. Zmarło po kilku godzinach.

Innego dnia przyszła tez kobieta do porodu. Zaczęła rodzić w domu, po 1 dniu odpłynął płyn owodniowy, pozostała w domu przez kolejne 2 dni z czynnością skurczową, przyszła dnia 4-tego i urodziła u nas w klinice. Dziecko wyglądało na wcześniaka i miało bardzo poważne problemy z oddychaniem a do tego malarię. Jedynie co mogliśmy zrobić to podać sterydy przyspieszające dojrzewanie płuc. Z dnia na dzień stan dziecka się poprawiał aż w końcu po ponad tygodniu wyszli do domu chociaż jaki będzie dalszy rozwój dziecka – nie wiemy.

Isaack – 10-letni chłopiec, wnuczek słynnego w parafii Bugisi Mzee Antoniego, chory na AIDS. Jego rodzice zmarli już dawno temu z tego powodu. Z wielką nadzieją codziennie badaliśmy mu codziennie poziom Hemoglobiny we krwi – w przeszłości jego rekordy ok. 4.0 g/dl spowodowały, że już 3 krotnie miał przetaczaną krew. Gdy przyszedł w zeszłym tygodniu wynik wskazywał 4,5 (poniżej 5 zawozimy na transfuzje krwi). Próbując oszczędzić mu kolejnego cierpienia a przede wszystkim pieniędzy dziadków ( zresztą co tu oszczędzać jak nic nie mają) podaliśmy póki co żelazo mając nadzieję że „jutro będzie lepiej” i że to była dobra decyzja. I było – kolejne dni to poziom hemoglobiny 5,1-5,5 i dla Isaacka znacznie lepiej już nie będzie. Isaack został jeszcze parę dni na obserwacji a potem wypisaliśmy na prośbę dziadków.

Podczas piątkowych spotkań dla chorych na AIDS, przyjeżdża do nas doświadczony felczer – ma każdą specjalizację w ręku – no prawie każdą. W zeszły piątek zrobił dla nas 2 zabiegi – pierwsze ekstrakcji zęba – czyli po prostu wyrwanie – mamy w przychodni jeden zestaw narzędzi stomatologicznych :) A drugi zabieg to uwaga – OBRZEZANIE mężczyzny. I tak jak obrzezanie kobiety w Tanzanii jest prawnie zakazane tak mężczyzn do obrzezania ministerstwo zdrowia zachęca. Jackie, nasza felczerka powiedziała mi że przeprowadzono nawet jakieś badania w Tanzanii, które wykazały, że obrzezani mężczyźni rzadziej zarażali się wirusem HIV. Ile w tym prawdy jest nie wiem – nie widziałam żadnej publikacji tych badań, trudno mi tez sobie wyobrazić mężczyzn którzy poddają się temu badaniu niosącemu ryzyko zarażenia ale być może… W każdym bądź razie u nas w przychodni obrzezanie kosztuje całe 5000 szylingów czyli 10 zł. Na początku gdy Jackie mi powiedziała że będę asystować temu felczerowi przy zabiegu powiedziałam że nigdy w życiu! Starałam się jej wytłumaczyć że temat obrzezania to dla mnie za duży „szok kulturowy” by zrozumieć a co dopiero uczestniczyć w tym. Ale w końcu, nie wiem jak, ale przekonali mnie i tak zostałam na zabieg. Wyglądało okropnie i chyba też tak ten 30letni mężczyzna się czuł. Na szczęście dostał znieczulenie miejscowe, ale nie chce sobie wyobrażać co czuł jak znieczulenie przestało działać :)

W ostatnim tygodniu, 3 dni pod rząd, przychodziły pacjentki z poronieniem. Zabieg wyłyżeczkowania jamy macicy przeprowadzam albo ja albo Jackie w naszym gabinecie zabiegowym. Nie mamy umiejętności ani możliwości więc nie znieczulamy kobiety. ( Na szczęście dzielne są jak mało kto!) Pamiętam, podczas praktyk na studiach wielokrotnie asystowałam przy zabiegu wyłyżeczkowania, czy to po porodzie przy niekompletnym łożysku, czy też podczas zabiegów po poronieniu. Nigdy wtedy nawet nie pomyślałam, że w niedalekiej przyszłości praca w Bugisi zmusi mnie do wykonywania tego zabiegu ze względu na brak innego, wykwalifikowanego personelu. Oczywiście nie jestem sama – jestem z Jackie – zawsze sobie asystujemy i konsultujemy ale czy 23 letnia położna i 25 letnia felczerka mogą powiedzieć, że robią to tak profesjonalnie jak lekarze ginekolodzy ? Nie. Ale robimy to najlepiej jak możemy, zgodnie z wiedzą którą posiadamy, w warunkach które są dostępne, patrząc co jest większym ryzykiem dla pacjentki. Apropo jeszcze narzędzi – mieliśmy 5 łyżek przeznaczonych do wykonywania tego zabiegu, dziś już jest tylko 1 – i to najmniejszy rozmiar. Pozostałe zostały przez ”kogoś” skradzione i sprzedane lokalnym pseudolekarzom, którzy wykonują aborcje w okolicy…


Nasza sala porodowa




W czwartek mieliśmy tez poród młodej 20-letniej pierworódki. Poród postępował bardzo wolno ale mimo wszystko postępował, a i z dzieckiem wszystko było w porządku. Regularna czynność skurczowa rozpoczęła się w środę rano, w czwartek przy obchodzie było 8 cm, z niecałkowicie zgładzoną szyjką macicy ale z zachowanymi wodami płodowymi. Cóż – było już blisko. Jedynie co to czynność skurczowa znacznie osłabła wiec zaproponowałam dziewczynie naturalne sposoby w celu produkcji naturalnej oksytocyny ( położne będą wiedzieć o co chodzi). Pomogło! Czynność skurczowa powróciła. Ostatnie 2 centymetry do pełnego rozwarcia trwały 2 godziny ale chyba dzięki pozycjom wertykalnym, które zaczęłam wprowadzać. Koleżanki z pracy nazywają je nie „pozycje wertykalne” ale pozycje a la Monika :):):) w każdym bądź razie doszliśmy do pełnego rozwarcia, czynność skurczowa regularna, co ok. 2-3 minuty. Patrząc na brzuch rodzącej przewidywaliśmy nie więcej jak 2,6 kg dziecko. Niestety dziecko okazało się duże jak na mamę - 3,7 kg! Mama o posturze bardzo drobnej, wręcz jeszcze dziecięcej. 3 rzecz- koleżanka pielegniarka naciskająca na brzuch (!sic! ) pomagająca tej kruszynie urodzić dziecko. Finałem tych 3 czynników była poważna dystocja barkowa ( w dodatku przy ściśle owiniętej pępowinie wokół szyi), która ustąpiła dopiero po 3 próbie manewru McRobertsa ( nie wspomnę o wielkim szoku u koleżanek ‘pielęgniarek’ gdy go wykonałam – one nie mają pojęcia o postępowaniu przy dystocji). Dziecko urodziło się na 3 punkty w 1. minucie. Razem z Jackie, która przybiegła w ostatniej chwili, zaczęłyśmy reanimację krążeniowo – oddechową. Ona robiła masaż serca, a ja wentylację workiem Ambu. Udało się! Powróciło krążenie i po kilku dobrych minutach niemowlę było w naprawdę dobrej kondycji. Po każdej takiej kryzysowej sytuacji widzę i wiem, że nad nami zawsze KTOŚ czuwa, że to ON się troszczy, daje nam siłę, świeżość umysłu i wiarę że się uda, że to dziecko będzie żyć, pomimo ciężkiego porodu w takich warunkach… Że On troszczy się o każdego naszego pacjenta . Dziękuję Ci Boże!

środa, 25 maja 2011

Wielkanoc 2011 / Pasaka 2011

W Niedzielę Palmową, rozpoczynającą Wielki Tydzień zamiast kolorowych, pięknych, polskich palemek trzymaliśmy w dłoniach wielkie gałęzie palmowe, zerwane z prawdziwej palmy. Mogłam sobie tylko wyobrazić że właśnie takie palmy były też prawie 2000 lat temu w Jerozolimie. Niektórzy, szczególnie dzieci, plotły z gałęzi przeróżnej wielkości i w różnym stylu krzyże, które następnie zawieszały na szyję bądź po prostu trzymały w ręku. Ja nie mam zdolności by tak pięknie pleść z liści palmowych jak oni, więc dzieci podarowały mi gotowy już krzyż z palmy. Podczas procesji upamiętniającej przyjazd Pana Jezusa do Jerozolimy wszystkie palmy i krzyże podniesione do góry, stworzyły zielony las nad naszymi głowami.


W Wielki Piątek parafialna droga krzyżowa rozpoczęła się o godzinie 15. Odbyła się ona na terenie naszej parafii, ok. 2km oddalonym od kościoła. Ciężko określić to miejsce, bo są to tereny niezaludnione, dodatkowo półpustynne. Między kolejnymi stacjami szliśmy z tłumem, po drodze mijając kolczaste krzaki i rzadkie trawy, co chwile zakopując się delikatnie w piachu pustynnym. Ludzie przybyli tłumnie, myślę że wszystkich razem było ok. 1000 lub więcej. Nie wszyscy jednak przyszli w celu upamiętnienia Męki Pana Jezusa. Przyszło bardzo dużo osób innych wyznań, w tym nawet Muzułmanów oraz dzieci. Wszyscy oni mieli na celu obejrzeć jedynie „przedstawienie” wykonane przez młodzież z parafii Bugisi. Dla dzieci była to też zabawa uciekając przed „żołnierzami”, którzy z jednej strony szli wraz z Jezusem a z drugiej gałęziami, które trzymali w dłoniach, bili ludzi, dzieci zbliżających się za blisko do aktorów. Nie dało się oprzeć wrażeniu, że specjalnie podchodzili blisko strażnika, zaczepiając go by następnie jak najszybciej uciekać przed świstającymi gałęziami. Każda stacja Drogi Krzyżowej zawierała krótka modlitwę, rozważanie a ostatnie 3 stacje odbyły sie już w kościele parafialnym zewnętrznym. Kościół główny, zabudowany jest za mały by pomieścić tak dużą ilość więc podczas Świąt lub specjalnych okazji Msze odbywają się w kościele zewnętrznym, zbudowany jedynie z dachu, betonowych ławek i ołtarza. W Nabożeństwie uczestniczyli wciąż nie tylko katolicy ale także wszyscy uczestnicy Drogi Krzyżowej. Widać to szczególnie podczas Adoracji Krzyża, do którego podeszła o wiele mniejsza ilość osób niż, która była obecna w kościele. Przed Eucharystią jeszcze prośba skierowana do ludzi by nie-katolicy nie podchodzili do Komunii Świętej – co się nieraz zdarza – czasem z ciekawości, czasem „za tłumem” i z wielu innych powodów. Szczególnie gdy pojawia się tak dużo nowych osób w kościele, ciężko nad tym zapanować.





Wielka Sobota, od rana dla mnie i dla Joli, z którą tu mieszkam, to podobnie jak w Polsce – przygotowanie święconki i świątecznych wypieków. Choć wiedziałyśmy, że będzie to jedyna święconka w Parafii a tak globalnie, to jedyna w promieniu kilkuset kilometrów to cieszyłyśmy się, że trochę polskości udało nam się „przemycić” w te Święta. W naszej święconce znalazły się nie tylko pisanki i kraszanki, ale także trochę chleba i polskiej szynki, babeczki , oraz lokalne owoce. Święconkę, poświęconą prze Proboszcza Parafii zgodnie z polską tradycją odstawiłyśmy na niedzielne śniadanie. Wigilia Paschalna rozpoczęła się Liturgią Światła o godzinie 21. Następnie wszyscy zgromadzili się w kościele zewnętrznym, który pomimo tego, że nie ma ścian to i tak „pękał w szwach”. Tego dnia przyszło jeszcze więcej osób niż wczoraj, głównie za sprawa dzisiejszych chrztów. Zgromadzili się więc nie tylko rodziny i znajomi katechumenów ale podobnie jak wczoraj mnóstwo dzieci oraz osób innych wyznań. Niestety większości „obcych” brakowało szacunku do Mszy Świętej ponieważ nieraz trzeba było przerwać Mszę z powodu krzyków, śmiechów, rozmów i ogólnie mówiąc „dobrej zabawy” osób przybyłych „by popatrzeć”. Pomocą byli także rozstawieni w różnych miejscach osoby specjalnie wyznaczone do pilnowania porządków. To oni starali się uciszyć ciekawskich a niektórzy wręcz używali kija by uspokoić wygłupiających się pod ołtarzem dzieci. Bardzo ważnym punktem Wigilii Paschalnej były chrzty 75 osób dorosłych i młodzieży. Sam obrzęd chrztu trwał prawie 2 godziny. Katechumeni ubrani na biało, byli chrzczeni w towarzystwie jednego tylko chrzestnego. W lokalnej tradycji chrzestny/chrzestna musi być tej samej płci co katechumen. Tak więc kobiety miały tylko Mamy Chrzestne, a mężczyźni tylko Ojców Chrzestnych. Zaraz po zakończonym obrzędzie chrztu świętego w kościele wybuchła euforia na cześć nowo ochrzczonych. Oni zaś, stojąc w głównej nawie kościoła, przyjmowali życzenia i błogosławieństwa od swoich rodzin i znajomych. Otrzymywali także od nich popularne tu wieńce na szyję, podobne do „hawajskich” choć zrobione ze sztucznych kwiatów i świecących ozdób. Rozpoczęły się tańce, śpiewy tradycyjnych pieśni w języku Sukuma, już przez wielu zapomnianym. Była to dla wszystkich bardzo wzruszające przeżycie, także dla mnie, bo widziałam po raz pierwszy osoby dorosłe, starsze a niektóre naprawdę już w bardzo podeszłym wieku, wstępujących do kościoła katolickiego. Następnie przyjęli oni także swoją Pierwszą Komunię. Kończące Nabożeństwo „Alleluja” zostało zaśpiewane przed godziną 2 w nocy. Pomimo tak późnej a może już wczesnej pory, nie wszyscy powrócili od razu do swych domów. Większość osób jeszcze na długo zostało w kościele, tańcząc, śpiewając, świętując Zmartwychwstanie Pana Jezusa. Kładąc się przed godziną 3 spać wciąż słyszałam muzykę i śpiewy z kościoła…





Niedziela Wielkanocna rozpoczęła się dla nas polskim śniadaniem wielkanocnym. Następnie udaliśmy się na Mszę, na której chrzest przyjęło kolejne 35 dzieci w różnym wieku. Kościół już nie był taki wypełniony jak wczoraj, ale radość z nowo ochrzczonych była także wielka. W ciągu tych dwóch dni w sumie chrzest w naszej parafii przyjęło ok. 300 osób. Ja byłam świadkiem tylko tych odbywających się w kościele parafialnym, pozostałe odbywały się w kilku wioskach, kaplicach dojazdowych, niektóre oddalone nawet o 40 km od centrum parafii. W Tanzanii Niedziela jest ostatnim dniem Świąt, nie obchodzi się tak uroczyście Poniedziałku Wielkanocnego jak w Polsce, a już na pewno nie ma tradycji Śmingusa Dyngusa. I gdyby ktoś kiedyś ją chciał wprowadzić – na pewno by nie przetrwała. Bo jak polewać się dla zabawy wodą, gdy wody nie ma nawet do picia.