niedziela, 19 czerwca 2011

Eye - camp / Siku ya macho

Już w tamtym roku opisywałam na blogu dzień dla osób z problemami okulistycznymi u nas w przychodni. Mamy zaprzyjaźnionego lekarza okulistę , który raz w miesiącu przyjeżdża na konsultacje i także, jesli są – operacje. W tym miesiącu, czerwcu zorganizowaliśmy 2-dniowy eye-camp. Ogłoszenia poszły po okolicy więc we wtorek, pierwszy dzień zjawiły się tłumy, które mogły otrzymać bezpłatnie konsultację okulistyczną, leki oraz także operację i nocleg w szpitalu. Jedynym kosztem było „założenie” karty w przychodni (2000 szylingów czyli cale 4 złote) oraz zapewnienie sobie posiłku. Jak się potem okazało pierwszego dnia konsultacje z leczeniem otrzymało ponad 140 osób, ok. 50 osób zakupiło sobie okulary korekcyjne w cenie 5000 szylingów (10 zł) a 23 osób z kataraktą czyli zaćmą zostało zakwalifikowanych do operacji. Operacje zaczęliśmy we wtorek o godzinie 17.00. O godz. 22.00 po ok. połowie pacjentów padliśmy ze zmęczenia i zdecydowaliśmy że kolejna połowę dokończymy jutro.
Ktoś zapyta - co położna wie o okulistyce? NIC, KOMPLETNIE NIC! :):):):) Ale sytuacja zmusza do nauki nawet tej abstrakcyjnej dla mnie dziedziny medycyny więc przez 2 dni bawiłam się w instrumentariuszkę na sali operacyjnej na zmianę ze studentami medycyny z Irlandii o których już wspominałam poprzednio. Operacja to nic w porównaniu z tym co działo się podczas odsłaniania bandaży, kiedy pacjenci z wielką radością mówili – WIDZĘ! Ile było radości, wzruszeń, ile pytań w tym czasie. Jedna babinka ok. 80-letnia, która oba oka (czy to jest poprawnie po polsku????) miała chora i od wielu lat nie widziała, pierwsze co powiedziała po zdjęciu bandaży to „Ninaona WAZUNGU” czyli „widzę białych ludzi” bo akurat stałam przed nią ze studentami medycyny. A kolejnie stwierdziła, że jest tak szczęśliwa że widzi, że chciałaby nas odwiedzić w naszym kraju :) Na zakończenie tych dni okulistycznych dostajemy piątkową Ewangelię gdzie Jezus mówi „ Lecz jeśli Twoje oko jest chore, całe Twoje ciało będzie w ciemności”. I choć wiemy, że to przenośnia dotykająca naszego życia duchowego to my, świadkowie odzyskiwania wzroku przez te 23 osoby widzieliśmy jak ważne dla tych ludzi było móc znów zobaczyć światło dzienne!!!








Z Isaackiem, o którym pisalam w poscie "Dar Zycia"









Jeden jedynie przypadek z tych 23 osób – 11-letniej Mwajumy – bardzo nas smuci. Przeprowadzić operację to połowa sukcesu, druga połowa to odpowiednia higiena. Pomimo opatrunku u Mwajumy wdało się zakażenie pooperacyjne do jej oka i 2 dni po operacji miała opuchliznę oka w wielkości jabłka antonówki. Niestety opatrunek nie pomoże gdy oko jest przecierane przez rodzinę brudnym a raczej powiedziałabym „niesterylnym” kawałkiem materiału. Zastosowane leczenie nie pomogło więc wczoraj przetransportowaliśmy ją do szpitala w Kahamie. Niestety, jak się okazało, zakażenie jest poważne i jest ok. 50% szans uratowania tego oka. Mwajuma nie umie pisać, nie umie czytać, nie umie nawet języka suahili tylko plemienny język sukuma. Nie poszła nigdy do szkoły ze względu na swoje problemy z oczami. Na drugie oko widzi ale bardzo słabo – także jest zaatakowane przez kataraktę. Operacja była dla niej szansą, z której skorzystała. 50% szans to wciąż dużo a teraz będzie przebywać pod specjalistyczną (mam nadzieję??) opieką . Reszta już jest w rękach naszego Stwórcy.

MWAJUMA

Wczoraj, mimo, że byłam „off” zostałam wezwana do pomocy na oddziale bo przychodnia przeżywala oblężenie, mimo, że sobota. Ostatnia rzecz, którą zrobiłam było USG u kobiety w 3 miesiącu ciąży, skarżącej się na ból brzucha, gorączkę, wymioty. Z wyników krwi wyszło, że ma malarię ale podczas USG okazało się coś o wiele bardziej gorszego. Pacjentka była owszem w ciąży ale pozamacicznej. Dziecko zagnieździło się w jajowodzie i jakby nigdy nic „robiło maratony” kopiąc mamę co nie miara! co mogłam zauważyć na USG. Było równo 12 tygodni ciąży. W ciągu 5 minut kobieta siedziała już w ambulansie w drodze do szpitala rządowego w Shinyandze. Nawet sobie nie wyobrażam co by było… gdyby jajowód pękł razem z workiem owodniowym, podczas spokojnego bytowania sobie tej kobiety w wiosce na naszej półpustyni...

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Dawa la kienyeji

Naszym utrapieniem w ostatnich dniach jest tzw. dawa la kienyeji (suahili) . Gdy tylko to słyszę od pacjenta to wiem że będą kłopoty. Jest to mianowicie medycyna lokalna, ziołolecznictwo ale w tym złym tego słowa znaczeniu. Substancje te, napoje produkowane są przez samozwańczych „ziołolekarzy” z korzeni różnych roślin, z liści, kwiatów itd. Wciąż bardzo dużo ludzi Sukuma kupuje te lekarstwa na wszelkie dolegliwości, które mają. I „leki” te wcale nie są tańsze niż normalne lekarstwa. Ludzie je kupują ze względu na lokalne wierzenia, tradycje i wierzą, że to "wyleczy". W ostatnim tygodniu, dzień po dniu, mieliśmy 4 pacjentów - 3 dzieci (3,4 i 6 lat) oraz jednego 50-letniego mężczyznę. Wszyscy oni przybyli już w stanie nieprzytomności umysłu. Wszyscy z nich mieli przewlekłą malarię – czyli taką od ładnych kilku tygodni. Wszystkim mogliśmy podać tylko dożylnie chininę. Po 2 pierwszych zgonach dzieci okazało się, że obydwojgu zanim przyszli do przychodni rodzina podawała dawa la kienyeji . Mężczyzna w czasie podawania chininy odzyskał przytomność ale tylko po to by wymiotować ogromne ilość czarnej substancji ( czyt. poprzednio używanych dawa la kienyeji). Po kilku godzinach zmarł. Wtedy – 4 dnia gdy trafiło do nas 3 letnie dziecko z taką samą historią choroby, zmusiliśmy mamę do powiedzenia prawdy. Przyznała się że przez 2 miesiące podawali dziecku dawa la kienyeji. Dziecko było nieprzytomne. W obawie przed powtórzeniem się sytuacji po raz 4 – podaliśmy dziecku najpierw płyny infuzyjne w celu „oczyszczenia” jako-takiego organizmu z tych ziół. Po prawie 20 godzinach podaliśmy chininę. Po kilku godzinach stan dziecka się pogorszył i dziecko zmarło. To był 4 i ostatni zgon w poprzednim tygodniu. Wybór gdzie jest większe ryzyko i na co postawić jest bardzo trudny. Opcja pierwsza – podać jak najszybciej hininę by leczyć malarię ryzykując szybką śmierć gdy okaże się że lokalne leczenie to właśnie ten typ, który w połączeniu z hininą powoduje śmierć. Opcja druga – podanie płynów infuzyjnych przez np. jedną dobę a dopiero potem podać leki antymalaryczne ryzykując śmiercią osoby z powodu zaawansowanej malarii? Jedno jest pewne połączenie leków antymalarycznych z niektórymi lokalnymi lekarstwami jest bardzo niebezpieczne. Klucz jest przede wszystkim by rodzina powiedziała prawdę. Bardzo często rodzina nie przyznaje się do podawania tego typu leczenia bo mimo że mnóstwo osób to robi to jest to niejako temat tabu. Klucz numer 2- trzeba wiedzieć które z lokalnych ziół były użyte i które z nich wchodzą w niebezpieczne interakcje z lekami przeciwmalarycznymi?


Zeszły czwartek tradycyjnie spędziłam na robieniu badań ultrasonograficznych dla kobiet. Już pod koniec przyszła kobieta, która zapytana przeze mnie w którym jest miesiącu ciąży odpowiedziała że „kiedyś to była w 5 a teraz to sama nie wie”. Zdziwiłam się bardzo na tą odpowiedź ale stwierdziłam że może nie zrozumiałam dobrze w suahili. Moja pierwsza diagnoza podczas badania USG – ta kobieta nie jest w ciąży. Nie byłam pewna gdyż pęcherz moczowy był zupełnie pusty więc poprosiłam ją by poszła się napić wody by w przypadku bardzo wczesnej ciąży móc cokolwiek zobaczyć. Już się nauczyłam że mam mówić konkretnie ze ma wypić 5 kubeczków wody bo jak powiem po prostu by się napiła to się napije – 3 łyki. Wróciła po prawie godzinie i znowu widzę na ekranie USG że ona na pewno nie jest w ciąży! Gdy jej powiedziałam, to stwierdziła, że to niemożliwe bo ona czuje jak dziecko kopie w plecach! Wtedy mnie zamurowało. Starałam się jej wytłumaczyć, że to niemożliwe bo ciąża może się tylko rozwijać w brzuchu łopatologicznie mówiąc, a nie na plecach! Pani nie dawała za wygraną! Między zdaniami powiedziała też, że w 5 miesiącu ciąży dostała dużego krwawienia z dróg rodnych i od tej pory dziecko jest z tyłu, przy kręgosłupie. Po kilku dobrych minutach stwierdziłam że mój suahili i znajomość kultury lokalnej nie są na tym poziomie by ją przekonać więc poszłam z nią do naszej felczerki. Jackie wiedziała od razu o co chodzi – w śród kobiet z plemienia Sukuma jest właśnie takie wierzenie, że gdy kobieta krwawi podczas ciąży to potem dziecko przemieszcza się w okolice kości lędźwiowej. Tłumaczą to sobie tym, że po prostu brzuch, który do tej pory był – teraz się zmniejszył. Patrząc na minę tej kobiety, gdy Jackie jej wytłumaczyła że to nie jest prawda, że to tylko sukumowskie legendy – zdawało mi się że Pani do końca nie zrozumiała, nie uwierzyła…
W zeszły piątek przyjęliśmy na oddział 50-letnią kobietę, która skarżyła się na bardzo silny ból brzucha i wymioty-okazało się że to dur brzuszny. Jej wygląd też wskazywał, że może być chora na AIDS więc w sobotę zrobiliśmy jej test. Rzeczywiście – okazało się że jest chora. Powoli też po zastosowanym leczeniu czuła się lepiej i w niedzielę mieliśmy nadzieję że w poniedziałek wyjdzie do domu. W poniedziałek jest stan wyraźnie się pogorszył a my zastanawialiśmy się jak to możliwe. Jak się okazało w niedzielę po południu odwiedziła ją rodzina. I najprawdopodobniej te osoby podały jej śmiertelną truciznę. Powodem była choroba AIDS, która jeszcze przez wielu jest tu używana jako wstyd, tabu, powód do napiętnowania. Ponadto, mimo że kuracja ARV podtrzymująca system odpornościowy pacjenta chorego na AIDS, jest w Tanzanii bezpłatna to w kolejnych stadiach choroby pacjent wymaga większej opieki całej rodziny a także kosztów związanych z leczeniem innych chorób, które powstają na skutek obniżonej odporności organizmu. Dlatego też, często zdarza się, że rodzina „zabija niewidocznie” takie osoby. Tak stało się i tym razem. 100% pewności nie mamy bo nikogo nie przyłapaliśmy na gorącym uczynku ale zarówno objawy zatrucia jak i zeznania innych pacjentów leżących z ta kobietą na sali wskazują na otrucie. Agnes, bo tak miała na imię ta pacjentka zmarła nie doczekując poniedziałku popołudnia.

Przyjechał do nas też ok. 50-letni mężczyzna, który jak się okazało był chory na malarię i kiłę. Odmówił przyjęcia na oddział bo nie powiadomił rodziny a jest z bardzo z daleka. Jak potem powiedział, przyjechał do nas z Tabory – ok. 2 h samochodem od nas. Ten mężczyzna przyjechał …. na rowerze! Wyjechał z domu o godz. 5 rano by o 11 dotrzeć do nas. Badania, wyniki, oczekiwanie w kolejce do gabinetu – zajęło mu 3 godziny. A potem wsiadł na rower i pognał do domu – kolejne 6 godzin na rowerze by ok. 20 dotrzeć do domu. Powiedział, że to najbliższa i najlepsza prywatna przychodnia w OKOLICY!!! Wszędzie gdzie był w poprzednich PAŃSTWOWYCH – owszem dostawał wyniki badań ale co z tego jak nie było nigdy leków. Byłam w szoku… A czy ty, drogi czytelniku, jeszcze raz będziesz narzekał na kolejkę do lekarza albo w aptece? Albo, że autobusy stoją w korku, lub musisz czekać na autobus 15 minut? Doceńmy to co mamy, bo naprawdę nie zdajemy sobie sprawy w jakim dobrobycie żyjemy…

W ostatnią środę przyjechała też 4-ka studentów medycyny z Irlandii. Za rok kończą już studia. Teraz odbywaja miesięczny staż w Tanzanii. Przyjechali z głowa pełną wiedzy medycznej, ale chyba na jedno się nie przygotowali – że większość rzeczy, rozwiązań medycznych które mamy my Europejczycy dostępne – tu jest niemożliwa. Więc te ostatnie dni z nimi to ciągłe zaskoczenia, tłumaczenie, że 1 wenflon jest używany kilkakrotnie przez jednego pacjenta, że krople płynów infuzyjnych liczymy zegarkiem, że do ran po poparzeniach używamy miodu lub wazeliny, że nie mamy 80% leków, których oni się wykuli podczas zajęć z farmakologii. Ale poza tym są przemili, przesympatyczni, pełni zapału do pracy i pomocy a przede wszystkim otwarci ! na ludzi, na nowe, na szok, na radość, na kulturę, na Tanzanię…



Prawie wszyscy z personelu w przychodni na imprezie pożegnalnej dla Ewy


Ps. W odpowiedzi na Wasze pytania co do mojej koleżanki Eunice, a zarazem naszej "oddzialowej" - Eunice pod koniec kwietnia urodzila pieknego synka Pascala i poczatkiem lipca wraca po urlopie macierzynskim do pracy.