niedziela, 14 sierpnia 2011

Lipcowe zamieszania

Lipiec ogłoszony został w naszej przychodni najgorszym miesiącem w roku. I to nie za sprawą kryzysu finansowego czy pogodowego. Pobiliśmy rekordy w ilości pacjentów ambulatoryjnych ale też i hospitalizowanych. Naszym rekordem było 55 pacjentów hospitalizowanych na 30 łóżkach, kilku materacach i parunastu metrach kwadratowych podłogi. Gdy nasza mganga czyli „pół-lekarka” mówiła, że rozpoczynamy fazę „double-double” znaczyło to: brak wolnych łóżek, materacy i podłogi więc zaczynamy kłaść pacjentów podwójnie na jednym łóżku. Poranny obchód trwał 1,5 godziny bo przejść przez tłumy pacjentów, przecisnąć się przez materace na podłodze jak kwiatki na łące (ze względu na swoje kolory i rozłożystość) to był duży wyczyn. Karty same się mieszały – nie potrzeba było człowieka do tego – człowiek(pielęgniarka) jedynie to naprawiał i szukał poprawnej karty pacjenta i karty z lekami. Pomimo że nie było czasu ani sił na sprzątanie oddziału - widzieliśmy że musimy to zrobić, choćby to zajęło nam godzinę (wyprowadzanie chorych na zewnątrz, czyszczenie materacy, podłóg). Do niesprzyjających warunków naszej pracy mogliśmy zaliczyć również zapachy które było z daleka czuć – ale co się dziwić – przecież mamy na oddziale 30 dzieci (do 2 roku życia) z przewlekłą biegunką i wymiotami. To ten zapach mówi nam, pracownikom przychodni że przyszedł lipiec. Dlaczego? Dlatego że w lipcu, ok. 3 miesięcy po porze deszczowej zaczynają się problemy z wodą. Nie wiem, nie jestem parazytologiem, ale czy to okres wakacyjny sprawia że wszystkie bakterie, wirusy, grzyby, pasożyty zaczynają żerować w lipcu? Problemem większości tych ludzi na oddziale w ostatnim czasie była woda – brudna woda. Zazwyczaj ludzie wody nie gotują przed spożyciem. Piją ten brązowy napój, nazywany wodą, który zawiera najgorsze brudy z okolicy. Studni w okolicy nie ma żadnej. Jest kilka wolnostojących wód, z których czerpią wodę nie tylko ludzie ale i zwierzęta. To tu są przyprowadzane stada krów i kóz by się napoić, ochłodzić, to tutaj co sobota mamy-gosposie piorą ubrania całej rodziny, to tu ludzie zanim pójdą do swoich codziennych obowiązków przychodzą się rano kąpać. A po południu przychodzą po tą samiuśką wodę – do picia! Więc chyba powinniśmy być przyzwyczajeni prawda? Owszem, w ciągu roku przychodzą dorośli, dzieci z podobnymi objawami ale nigdy ich nie przychodzi aż tyle naraz! Dział parazytologii omówiony więc teraz skupimy się na pogodzie. Jak już wspomniałam od ok. trzech miesięcy panuje u nas pora sucha –jej pierwsza połowa (jeszcze trwająca) charakteryzuje się smażącym słońcem PO POŁUDNIU oraz przeraźliwie zimnymi porankami. Z rana nic mnie nie wyciągnie z łóżka (no chyba że jestem „on-call”) dopóki nie zaświeci trochę słońce i nie ogrzeje pokoju . Wiatr gwiżdże jak w kieleckim, tylko że tu przynosi ze sobą piasek pustynny, który można aż w zębach poczuć jak się stoi z otwartą buzią na otwartym wietrze! W domu za to mobilizuje nas do ćwiczeń fizycznych – wycieranie mebli, podłóg i wszystkiego co się da. W sumie to się poddałyśmy po 3 tygodniach – po jaką cholerę ( za przeproszeniem) to sprzątać jak jutro czy pojutrze będzie tak samo brudno? Niech leży… może samo się wywieje!

Wracając do chłodnych poranków – mi jest zimno, innym też, na oddział rano pielęgniarki przychodzą w polarach! A potem przyjmujemy na oddział kolejnych pacjentów, szczególnie dzieci, które może któregoś ranka za bardzo zmarzły a teraz dorobiły się zapalenia płuc! Tak, to 3 pod względem częstości dolegliwość wśród przyjętych na oddział pacjentów. Druga, standardowo, choć zazwyczaj jest pierwsza ale tym razem biegunki i wymioty wygrały nad … malarią. O tym, że nasze Bugisi i okolice to bardzo malaryczny region słyszałam już wiele razy i chyba nawet o tym już pisałam. Okres czerwiec – lipiec -sierpień to czas wzmożonych malarii – czemu? Nie wiem dokładnie … ale chyba wiele czynników się na to składa. Dzieci mają wakacje w szkole ale to nie znaczy że nic nie robią – wręcz przeciwnie – bardzo ciężko pracują pomagając rodzicom jeszcze zabrać resztki zbiorów z pola, wyprowadzać i paść bydło czy po prostu zajmować się domem. W czasie roku szkolnego są trochę bardziej uprzywilejowane choć i noszenie wody czy gotowanie ich nie ominie. W wakacje pracują o wiele ciężej. Są bardziej osłabieni – za jakiś czas dostają malarię z przemęczenia i ich wakacje kończą się u nas w przychodni. Początkiem lipca rozpoczęły się zajęcia w naszych szkołach średnich – Don Bosco gdzie uczy Jola oraz Home Craft – gdzie w tamtym roku przeprowadzałam seminaria dla młodych dziewczyn. W pierwszym tygodniu szkoły uczniowie mieli egzaminy. W drugim zaś nieoficjalne zawody, z której szkoły przyjdzie do przychodni więcej chorych uczniów. Zrobiło się u nas kolorowo, bo przecież co szkoła to inny strój, co internat to inny kolor koszulki. Przez 2 tygodnie dziennie przyjmowaliśmy tylko ok. 30- 40 uczniów tych dwóch szkół średnich. 100% z nich miało malarię! Dlaczego? Brak moskitier w domach (ich miejsce zamieszkania podczas wakacji), zmęczenie po pracy w domu, potem przyjazd do szkoły i wysiłek fizyczny podczas tygodniowych egzaminów w szkole – każdy z nas pamięta zarywane noce i nosy w książkach,). Gdy się to kończy dzieciaki dostają malarii i hurtem przychodzą do naszej przychodni. Tegoroczny „konkurs” wygrała szkoła Joli gdzie ok. 50% ( ok. 300) uczniów było chorych w przeciągu 3 pierwszych tygodni zajęć.

Oprócz tych wszystkich zakażeń, zapaleń płuc i malarii mieliśmy w ostatnim czasie także przypadki poparzeń dzieci, zapaleń opon mózgowych, poronień a także opętanie. To 2 uczennice z Home Craftu któregoś dnia w tym samym czasie ( mimo że oddalone od siebie o kilka pomieszczeń) zaczęły się zachowywać nienormalnie podczas lekcji. Traciły przytomność, upadały a potem po powstaniu były bardzo agresywne, rzucały się na inne osoby, podnosiły w rękach ciężkie stoły i krzesła i rzucały nimi po klasie. Potem we dwie wybiegły ze szkoły i udały się w kierunku domu parafialnego. Gdy zobaczyłam z kliniki że rośnie jakaś panika, ludzie uciekają w popłochu – tylko uczennice i nauczyciele z Home Craftu biegną w jednym kierunku – ja też tam pobiegłam. Dziewczyny obie pod domem parafialnym znów straciły przytomność. Była już tam obecna s.Comfort, inni nauczyciele i niestety też „gapie” z przychodni które za mną przybiegły. Zaczęliśmy się wspólnie modlić o uwolnienie ich z tego opętania, ktoś przyniósł z kościoła wiadro wody święconej . Po chwili jedna z nich, przy której stałam odzyskała przytomność i zaczęła mówić coś w dziwnych językach, zaczęła się znowu rzucać, wić tak że w 6 nie mogliśmy przytrzymać tej 16-letniej dziewczyny! Po chwili się uspokoiła, zaczęła się normalnie zachowywać i rozmawiać, więc wzięłam ją za rękę i zaprowadziłam na oddział. Ta druga była wciąż nieprzytomna ale po kilkunastu minutach także doszła do siebie i dołączyła do nas na oddziale. Tam zachowywały się już normalnie, dopóki nie chciałyśmy im podać leków uspokajających – dostały na nowo ataków – wiły się po łóżkach, krzyczały i biły. Nie mogliśmy nic zrobić, one też się uspokoiły po kilku minutach. Odstąpiliśmy od leczenia, dałyśmy im czas, pilnowało je kilka innych studentek, s.Comfort i 2 pielęgniarki. Po kilku godzinach wróciły do szkoły – jak się okazało to nie był ich pierwszy raz- każda z nich w przeszłości dostawała już takich ataków opętania . Pierwszy raz był to dla mnie i wyglądało to strasznie. A przecież wkoło jest tak wiele ataków Złego – nie tylko może takich „widowiskowych”, które znamy z filmów „Egzorcyzmy Emily Rose itd…” ale przecież każde nasze zło wyrządzone drugiemu człowiekowi pochodzi od Złego. Dla tego nie dajmy mu popsuć naszych relacji, naszego życia. Ksiądz Twardowski który jest tu na blogu największym obserwatorem – w końcu obserwuje go 24 na dobę :) napisał tu kiedyś:
Ze złem trzeba walczyć, bo zło nie tylko uderzy w prawy i lewy policzek, ale może i głowę razem z policzkami oderwać.
Pomyślcie o tym.

Od jakiegoś czasu zaczęłam pełne dyżury „on-call”. Mój pierwszy dyżur 18-godzinny (14.00-8.00) był dosyć pracowity. Popołudniem wezwali mnie do dwóch pacjentek, które przyszły z objawami ciężkiej malarii. Gdy już zebrałam od nich wywiad, zapisałam leczenie i miałam wychodzić przyjechał wynajęty ambulans, który także czasem jest karawanem – wozi zmarłe osoby. Zastanowiło mnie po co przyjechał bo był pusty. Okazało się, że przyjechał zabrać ciało naszej pacjentki O ZGROZO! Tylko, że ja, mganga na dyżurze nawet nie zostałam wezwana by stwierdzić zgon! Ba, nawet pielęgniarka z oddziału nie wiedziała że ktoś zmarł. Okazało się że chodzi o 50-letnią pacjentkę, która leżała w izolatce na samym końcu kliniki. Kobieta od ok. 3 dni była półprzytomna, była w 4 czyli ostatniej fazie choroby AIDS. Był przy niej 24h na dobę mąż, który jak się potem tłumaczył – był w szoku, nie wiedział co ma zrobić gdy „stwierdził” że umarła, po prostu zadzwonił po samochód i rodzinę by przyjechali i zabrali ciało. Do głowy by mu nie przyszło by zawołać kogoś kto by stwierdził zgon.
Kolejne wezwanie było o 10 wieczorem. Idąc do kliniki modliłam się by nie było tam nikogo do szycia bo tej rzeczy akurat nie lubię robić :) Oczywiście, na łóżku leżał 9 letni chłopiec, z dużym palcem u nogi do połowy obciętym. Maluch był w szoku więc bardzo nie płakał. Tata podał 2 wersje wydarzeń po których sama się pogubiłam jak to w ogóle było – jedna mówiła o wypadku rowerowym (dziecko było na bagażniku i noga wpadła w szprychy. A druga że pasał krowy i o coś ostrego na polu się potknął tak niefortunnie że do połowy obcięło mu palca. Patrząc na tonę kurzu na ciele małego Emmanuela ta druga wersja wydała mi się bardziej prawdopodobna. Drugie na złość – nie było prądu tego wieczora więc została mi do wyboru jakaś słaba lampa słoneczna na suficie albo świeczka! . Dzięki Bogu, zdecydowałam kiedyś sobie kupić porządną latarkę(za porządną cenę : ) na baterię słoneczną, która świeci b. mocno jak jarzeniówka! Przyniosłam ją ze sobą , więc oświeciła łóżko prawie jak lampy na stole operacyjnym szpitalnym  Mały nie płakał bo dostał od cioci Moniki dobre znieczulenie miejscowe i po godzinie szycia było skończone. Nawet mi to ładnie wyszło, „zeszło się” jak to się mówiło na zajęciach nauki szycia na studiach ( pamiętacie położne jak uczyłyśmy się szyć na piersi z indyka i kurczaka? :)

Przez całą noc był spokój, dopiero o 5 rano kolejne wezwanie. Tym razem do pacjentki ciężarnej, 5raz rodzącej, z zachowanym płynem owodniowym, słabą czynnością skurczową ale za to z nadciśnieniem tętniczym 160/100, bez obrzęku nóg, bez bólu głowy. Badań moczu i krwi jeszcze zrobić nie mogliśmy – laboratorium nie działa u nas 24h. Gdyby był to dzień – pacjentka pojechała by do centrum zdrowia czyli o stopień wyższy punkt medyczny bo my jesteśmy tylko przychodnią. Jednak 5 rano to za duże ryzyko by jechać samochodem – kierowca naszej karetki nie chciał się spotkać na drodze z rabusiami, więc kobieta dostała methyldopę i za jakieś 2 godziny mieliśmy podjąć decyzję co dalej. Wróciłam do domu z zamiarem przespać się jeszcze jakąś godzinę ale już mi się odechciało, poza tym to bardziej czuwanie niż spanie. Wróciłam po 2 godzinach na oddział i pielęgniarka z nocnej zmiany zdążyła mnie złapać za rękaw i razem pobiegłyśmy na salę przedporodową bo jak po drodze mi wyjaśniła – nasza pacjentka właśnie rodzi. Rzeczywiście pacjentka leżała na podłodze między łóżkami, jej siostra pięknie jej rozłożyła materiały pod pupą żeby dla dziecka była miękko. Główka urodziła się na pierwszym skurczu partym, co się stało sekundę wcześniej zanim przybyłyśmy ; ja zdążyłam tylko złapać w locie rękawiczki i przyjęłam rodzącą się dziewuchę na drugim skurczu partym. W tym czasie pielęgniarka próbowała skombinować jakieś narzędzia by było przynajmniej czym przeciąć pępowinę. Mała ważyła 3,6 kg, a od cioci Moniki dostała 10 pkt w skali Apgar. Zaraz po urodzeniu łożyska na salę wpadła moja szefowa, s.Kathleen sprawdzić co się dzieje bo widziała mnie biegnącą. Gdy zobaczyła krew na całej podłodze i kobietę zmęczoną, leżącą i chłodzącą się na zimnej posadzce pierwsze co jej przyszło do głowy i zapytała to czy to krwotok poporodowy. Potem stwierdziła że w sumie podobają jej się moje „unowocześnienia” porodów czyli rodzenie na podłodze i pozycje porodowe:):):) Spoko, tylko że akurat poród na podłodze na sali przedporodowej był przypadkiem, choć nie mam osobiście nic przeciwko temu, jeśli tylko tak kobiecie jest wygodniej. Dla mnie problemem to akurat nie jest. Wolę żeby mnie nazywali tu położna od porodów na podłodze i w pozycjach niż położną od nacięć krocza i pozycji „na biedronkę” bo do takiej mi daleko.

By choć chwilę odpocząć po lipcu wybrałam się z Agatą do Mwanzy na jeden weekend. Jechałyśmy autobusem ale obyło się bez żadnych przygód (dzięki Bogu!) W Mwanzie najważniejsze było dla nas: odpocząć, zrobić zakupy, iść do fryzjera, do dentysty. Jednym słowem wymarzone 4 dni :) Trzy pierwsze rzeczy zrobiłyśmy bez problemu. Gorzej było z dentystą. Jakiś czas temu zaczął mnie boleć ząb/zęby. Mając w perspektywie jechanie do Mwanzy dopiero za jakieś 3 tygodnie zaczęłam brać antybiotyk mając nadzieję że to może jakiś stan zapalny z zatok który promieniuje do zębów. W sumie do tej pory nie wiem co to było ale po antybiotyku przestało mnie boleć. W Mwanzie więc udałam się do jedynego dobrego dentysty w promieniu kilkuset kilometrów kwadratowych. Umówiłam się za wizytę na poniedziałek rano. W poniedziałek 10 minut przed wyjściem z domu zadzwoniła Pani recepcjonistka że dentysta dostał malarii i nie będzie przyjmował dziś. A my dziś po południu już musimy wracać do domu. Dzięki Bogu, ząb od tamtego momentu nie boli więc może nie będzie bolał przez kolejny miesiąc zanim znowu się nie zjawie w Mwanzie. A następny raz to już będzie początek września gdy Jola wróci po swoim 3-miesięcznym urlopie w Polsce. Już się nie mogę doczekać… :):):):)
Nasze piaskowe tereny
Droga do Mwanzy
Na przystanku autobusowym
Po prawej moja szefowa s.Kathleen :) a po lewej s.Casi i s.Lucy

Ps. Do wszystkich przygotowujących się do pracy na Misji - uczcie się wszystkiego co się da - bo potem przyjdzie Wam się zmierzyć nawet z budowaniem i z krojeniem świnki :) NA MISJACH WSZYSTKA WIEDZA SIE PRZYDA ! :):):):)



S.Kathleen wyjeżdża na dniach na 6 tygodni więc mi zostaje na głowie klinika. Dlatego przeszłam ostatnio kilka dni "kursu" obsługi pomp wodnych w okolicy, generatotów prądu, solarów słonecznych, księgowości, bankowości, wypłaty, zamawianie leków, transferu chorych, kontroli z Ministerstwa Zdrowia itd itd. To będzie na pewno ciekawe 6 tygodni :):):):)