poniedziałek, 7 maja 2012

Spięcia międzykulturowe

42 letnia Julieth przywieziono w pół przytomną któregoś ranka – po zbadaniu okazało się że jej ciśnienie krwi ledwo sięgało 60/40. Do tego miała 16 krążków malarii w próbce krwi (krążek to nasza miara malarii – taka zwykła malaria jest powiedzmy do 3 krążków (choć jak zawsze są wyjątki! ) - powyżej trzeba już włączyć zaawansowane leczenie) . Julieth niestety miała już malarie mózgową – jedynym wyjściem jest podanie dożylnie chininy  w kroplówce z Glukozą 5%. Chinina, szczególnie podawana dożylnie prowadzi do hipoglikemii i zaburzeń elektrolitowych w organizmie. Sytuacja była beznadziejna bo przy takim ciśnieniu krwi nie mogłam podać jej leku dożylnie ani domięśniowo.  Po 3 litrach podawanych przez kilka godzin doszła do ciśnienia 110/60. Jeszcze tylko chwila odpoczynku i podłączyliśmy dożylnie chininę. Zagrożenie minęło ale wciąż była bardzo osłabiona. Po dwóch dniach przyszła ją odwiedzić jej 24letnia córka. Marta, bo tak miała na imię, zwróciła naszą uwagę bo po przyjściu, kilka razy wymiotowała. W badaniach wyszło, że także ma malarię, zakażenie układu moczowego, amebioze i przede wszystkim jest w 3 miesiącu ciąży ... bliźniaczej ciąży. Nie było mowy o pójściu do domu w takim stanie. Gdy powiedziałam jej, że nie może wrócić w takim stanie do domu i musi być  przyjęta na oddział, oznajmiła mi, że najpierw muszę to ustalić z jej młodszym bratem. I tak zaczęłam ustalać, że aż się z tym „chłopcem” pokłóciłam. On kategorycznie odmówił jakiegokolwiek leczenia dopóki Marty mąż (SIC!) się na to nie zgodzi. Dzwoniliśmy do niego ale ze względu na to, że mieszkają w prawdziwym buszu, trudno jest tam połączyć się telefonicznie. Myślałam że zaraz wybuchnę i coś zrobię temu młodemu 20-letniemu *******, który siłą zatrzymał Martę od leczenia. A Marta , wymiotująca już dziś 6 raz i słaniająca się na nogach nie stawiała oporu – czekała aż jej mąż się zgodzi. CHOLERA!!!!!! Poddałam się, muru głową nie przebiję, nie przywiążę jej do łóżka. Po kilku godzinach dzięki Bogu połączyli się z mężem, który ŁASKAWIE wyraził zgodę na leczenie.


Pamiętacie jak kiedyś pisałam o swoim pierwszym dyżurze on-call – modliłam się by nie zawołali mnie do szycia i to właśnie było szycie palca u nogi młodego chłopca? To był czas kiedy bardzo bałam się szyć. To się teraz zmieniło. Jest tak dużo pacjentów z ranami ciętymi, że praktycznie każdego tygodnia coś szyję – polubiłam to. Nie mogę wyjść z podziwu szczególnie dla dzieci, które ani raz nie zapłaczą przy szyciu nawet bez znieczulenia. Wezwali mnie raz do 12letniej Agnes która rozcięła sobie przedramię – zahaczyła ręką o ostrą blachę. Rana była długości 15 cm i głęboka na 2cm. Założyłam jej 20 szwów (wewnętrzne + zewnętrzne) bez znieczulenia a ona nawet nie zapłakała – SZOK!


Fakt – szycia jest sporo i to każda część ciała – głowa, łokcie, przedramię, kolana, palce u stóp, twarz,  członki męskie, uszy .... Ale co ciekawe jako położna najmniej szyję krocza ... Dziwne prawda? :):):):)


Wstałam w czwartek rano i czułam w kościach że miał to być wielki dzień bo do kliniki przyjeżdża grupa Włochów, którzy napisali projekt i chcą przekazać naszej przychodni zdrowia sporą sumę pieniędzy na opiekę i leczenie osób chorych na AIDS, zarejestrowanych w naszej przychodni. A ich już zarejestrowaliśmy ok. 1250 do dnia dzisiejszego notabene...  Z grupą gości z Włoch mieli przyjechać ważni przedstawiciele służb medycznych z jednego z największych szpitali w Tanzanii oraz sam Biskup naszej diecezji. W sumie 30 b. ważnych i wpływowych osób. Tak, to naprawdę miał być niezwykły dzień, wszystko musiało być na perfekcyjne „tip top”. Robiłam ostatnie porządki na oddziale gdy wpadł na oddział młodzieniec ok. 20-letni i woła pomocy bo jego sąsiadka rodzi w drodze do nas. Minuta i siedziałam w samochodzie a kierowcą stał się o. John SMA, posługujący na Misji w Bugisi. Droga wydawała się nieskończona choć to było tylko 3 km. Najpierw były skały nie do przejechania naszym niskim samochodem, potem wyschnięte koryto rzeczki i brak wyjazdu z niej, potem jeszcze dół na pół metra z którego musiałam wraz z młodzieńcem wypchać samochód. Wydawało mi się że minęło pół godziny zanim dojechaliśmy ale było to może 15 minut. Wyjeżdżając zza malutkiego wzgórza zobaczyliśmy kobietę na torach kolejowych, po których raz na 4 dni jakoś przejeżdża jeden pociąg. Gdy wybiegłam w sumie z wciąż jadącego samochodu zorientowałam się, że wszystko jest perfekcyjnie przygotowane do porodu !!!!  Kobiecie towarzyszyła jej mama. Esther leżała w połowie na torach kolejowych więc tylko się odsunęłyśmy bardziej na bok w razie gdyby ten DZIEŃ pociągu przypadał właśnie dziś :) Dookoła towarzysząca jej mama rozłożyła materiały bo gdy dojechaliśmy to dziecko było już w połowie urodzone. W sumie samo się narodziło – zresztą tak jak fizjologia – położna nie odbiera, położna tylko PRZYJMUJE na świat dziecko, które rodzi się samo wraz ze współpracą mamy :) Tak więc na świat przyszła śliczna dziewucha. Mimo że było słonecznie to na tym wzniesieniu wiał lekki wiatr, który trochę nam przeszkadzał. Małą odpępniłam, zawinęłam w czyste materiały i przekazałam babci – niech się opiekuje. Obejrzałam się i zza samochodu wychylał się przestraszony o. John, który jeszcze chyba nie doszedł do siebie :) Jeszcze tylko mi i Esther zostało urodzić na spokojnie i w całości łożysko i zebrać się do szpitala. Starałam się być opanowana ale jak tu być 100% opanowanym gdy jest się w buszu, wieje wiatr, rękawiczki same się „rwą”, zacisk pępowinowy sam się wysuwa z rąk i spada na ziemię (dobrze że w zestaw „małej położnej” wsadziłam drugi zapasowy i więcej rękawiczek), jeden kocher (narzędzie medyczne) wypada też „sam” na ziemię i użyć nie można po raz drugi. Do tego cały mundur (lśniący, przygotowany na dzisiejszą wizytację) jest w wodach płodowych, piachu i krwi a i spodnie mi pękły na szwie podczas moich akrobacji na piaskowym wzgórzu. Powiedzcie mi, jak tu nie kochać położnictwa? :):):) Ogarnęłyśmy się dosyć szybko, spakowałyśmy do samochodu i wracamy droga powrotną, którą już znaliśmy więc ani nie utknęliśmy w rzeczce ani na skałach. Dojechaliśmy, odprowadziłam Esther na oddział położniczy i biegnę do domu znaleźć inny, lśniący mundur bo biskup dzwoni i mówi, że już są w Tinde czyli 10 minut od nas. Zdążyłam się przebrać, zszyć dziurę w spodniach i ochłonąć bo takiego porodu to jeszcze nie miałam :) Ale dla uśmiechu szczęśliwej Ester i jej 3,8 kilogramowej Moniki warto !!! No bo właśnie – mała będzie mieć na imię Monika :) Dziś nie protestowałam. Bo w ostatnich czasach imię Monika było zabronione w Bugisi. To cieszy, gdy kobiety chcą dać Twoje imię dziecku, które przyjmujesz na świat ale po prostu było już za dużo Monik... a przecież jest tyle piękniejszych imion więc teraz zgadzam się tylko w wyjątkowych przypadkach – tak jak teraz tego naszego Cudu z torów kolejowych:):):):):) 


Monika z Moniką :)