Tak, to niesamowite gdy twoi rodzice pokonują 13 000km
by zobaczyć Twój drugi dom. Ja miałam to szczęście, że moi rodzice odważnie się
na to zdecydowali i wraz z moją przyjaciółką Olą przylecieli do Tanzanii na 3
tygodnie. Niektórzy mówią, że nasze wspólne 3 tygodnie wyglądało jako 2
miesiące bo podczas tak krótkiego czasu zobaczyliśmy tak wiele i odwiedziliśmy
tak wiele miejsc. Pozwólcie, że podzielę się z Wami naszym wspólnym urlopem i
pięknymi miejscami w Tanzanii.
Zaczęliśmy od Zanzibaru gdzie spędziliśmy w sumie 5 dni.
Zanzibar to wyspa należąca teoretycznie do Tanzanii choć praktycznie
Zanzibarczycy podkreślają swoją niezależność od „stałego lądu” - mają osobnego
prezydenta i rząd itd. Popłynęliśmy tam promem co było bardzo fajnym wyborem
choć tym, którzy borykają się z chorobą morską – nie polecam! Mieszkaliśmy nad
pięknym wschodnim brzegiem Zanzibaru w miejscowości Jambiani, godzinę drogi od
stolicy zwanej także Zanzibar. Nasz dom położony był nad samą plażą albo raczej
na plaży. Woda przepięknie lazurowa, miejscami widać piękną rafę koralową.
Najciekawsze były dla mnie przypływy i odpływy – gdy kiedyś ktoś mi o nich
opowiadał nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. A więc mogliśmy obserwować w
ciągu jednego dnia 2 przypływy i 2 odpływy. Podczas przypływu woda sięgała
ogrodzenia naszego domu . Podczas odpływu woda odchodziła w głąb na odległość
ok. 1 km. Różnica między przypływem a odpływem wynosiła 6 godzin a więc np. o 6
rano był szczyt przypływu a następnie woda powoli „cofała się” tak, że o
godz.12 w południe była najdalej wysunięta od brzegu. Potem zaczynała powracać
tak że o 6 wieczorem znów plaża była cała w wodzie a 12 w nocy kolejny odpływ.
Odpływ poranny to czas pracy dla wielu Zanzibarskich kobiet bowiem na dnie
oceanu znajdują się całe pola, plantacje wodorostów, które sprzedawane na skup
stają się źródłem dochodu wielu rodzin. Kobiety codziennie rano wychodzą w ocean
by przesadzać, wiązać, pielęgnować, zrywać swoje wodorosty. Podczas odpływu
woda sięga im do kolan. Czeka ich kilka godzin pracy, ograniczonych godzin bo
zaraz gdy zaczyna się przypływ powoli zbierają się do domu a ich wodorosty
zostają przykryte kilkumetrową wodą. I tak do następnego dnia. Praca ta jest
bardzo ciężka, a jak mówią, za kilogram wodorostów dostają na skupie 400
szylingów czyli ok. 80 groszy. Do tego ciągła praca w wodzie, na prażącym
słońcu. Ale nie tylko są mistrzyniami w plantacji wodorostów – są też
mistrzyniami w poruszaniu się po wodzie, w której znajdują się ogromne ilości
kolców. Ja pierwszego dnia byłam tak zachwycona odpływem że bez żadnego obuwia
zaczęłam podążać za kobietami zbierającymi wodorosty dopóki nie weszłam całą
stopą na miliony ruchomych kolców przyczepionych do dna. Jak już się
WYKRZYCZAŁAM z bólu ( bo ból był nieziemski) to na pomoc przyszły kobiety by te
kolce z nóg powyjmować. Te większe, np. 5mm to spoko ale co z takimi 1mm.
Wyjęcie ok. 20 maluteńkich kolców zajęło mi dużo czasu choć i tak zostawiłam
sobie ok. 10 których wyjąć nie byłam w stanie. Przez kolejne dni spacery po pięknej
egzotycznej plaży musiały się odbywać kulejąco i z prędkością żółwia. Jeszcze
miesiąc po tym wydarzeniu, już w Bugisi wyciągałam sobie kolejne kolce siedząco
głęboko w stopie choć i tak jeszcze ze 4 zostały ale chyba już ich nie wyjmę,
niech siedzi we mnie ta Afryka! :) Ta jednak sytuacja z kolcami nie zmieniła mojego zdania, że Zanzibar to jedno z najpiekniejszych miejsc na ziemi, które widziałam i wszystkim polecam!
|
Moje kochane kolce |
|
Przypływ |
|
Odpływ |
|
Nasz "domek" |
|
I widok z tarasu |
|
Pola wodorostów |
|
Hodowla wodorostów |
W ciągu tych kilku dni na wyspie mogliśmy też podziwiać
plantację przypraw Zanzibaru, z czego ta wyspa słynie. Wciąż jest tez jednym z
największych eksporterów goździków na świecie.
|
Król Julian i jego Królewny w lesie przypraw :)
|
Z
Zanzibaru przylecieliśmy ( to aż 1200km) na drugi „koniec” Tanzanii, nasz
„koniec” bo to okolice Mwanzy i Jeziora Wiktorii. Mwanza to trochę już inny
świat niż ten, który do tej pory nasi „goście” poznali więc doszły kolejne
pytania, zachwyty, zagadki. Z Mwanzy
udaliśmy się do Serengeti, po drodze korzystając z gościnności naszych
przyjaciół, ks. Wojtka Kościelniaka oraz Agatki Krupy na Misji Kiabakari w
regionie Mara, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. A Serengeti, cóż... zachwycało
każdym zwierzakiem, każdym widokiem. Widzieliśmy praktycznie wszystko co
możliwie a najważniejsze dla mnie czyli żyrafki były na wyciągnięcie ręki.
Safari to prawdziwa przygoda więc u nas też się nie odbyło bez niespodzianek
gdy się zgubiliśmy na tych bezkresnych równinach i nie mogliśmy odszukać drogi
do powrotnej. Inna niespodzianka to podenerwowany samiec słoń, który nas chciał
trochę postraszyć :) Co tu więcej opowiadać, zobaczcie po prostu zdjęcia:)
Po
Serengeti przyszedł czas na pokazanie mojego domu w Tanzanii czyli misji Bugisi
gdzie mieszkam i posługuję. Przyjazd w czwartek, zwiedzanie naszych miejsc
pracy, mojego i Joli czyli przychodni zdrowia i szkoły. W piątek zaś udaliśmy
się na kigango czyli stacji dojazdowej parafii Bugisi. W Naszej parafii jest 29
kiganek czyli takich kaplic dojazdowych, do których tak często jak to możliwe
udaje się ksiądz misjonarz z posługą pastoralną. Tak często tzn. ok. raz na 2/3
miesiące. Nie myślcie tylko, że wierni z każdego kiaganga udają się do swojego
kościoła tylko raz na 3 miesiące. Wręcz przeciwnie! Prężnie działają wspólnoty
parafialne, wszyscy spotykają się w każda niedziele w kaplicy na wspólnym
nabożeństwie. Ogromną rolę odgrywają tutaj świeccy ludzie czyli katechiści
(kobiety i mężczyźni). To oni gromadzą na modlitwę małe wspólnoty – w każdą
niedzielę czytane jest Słowo Boże, Katechiści głoszą przygotowaną katechezę a
następnie rozdają wiernym Komunie Świętą. My tego dnia mogliśmy pojechać na
kigango Ilola wraz z ks. Januszem Pociaskiem SMA, proboszczem naszej parafii. Najpierw
była piękna Msza Święta, później posiłek w domu jednej z parafianek a następnie
udaliśmy się z sakramentami do chorych.
W sobotę już od
rana byliśmy zajęci przygotowaniami do Dnia Dziecka w Parafii który
zorganizowałyśmy z Jolą a nasi goście tj rodzice i Ola dowieźli upominki i
smakołyki pochodzące od ludzi dobrych serc. W tym miejscu serdecznie
dziękujemy!
Dzień dziecka to najpierw
gry, zabawy, konkurencje z nagrodami a potem wspólny posiłek dla wszystkich. Na
rozpoczęciu dzieci było ok. 60. Gdy liczyliśmy ich podczas posiłku – liczba
dosięgła aż 160! To przerosło nasze oczekiwania ale na szczęście zarówno
upominków jak posiłków starczyło dla wszystkich a przy tym wszyscy się
wspaniale bawiliśmy.
Bugisi
opuściliśmy w niedzielę bo w poniedziałek lecieliśmy poznać „Massai land” czyli
Arushę i okolice. Na lotnisku czekał na nas ks. Arek SMA, który jest skarbnicą
wiedzy o Masajach a raczej duchowo sam już się stał Masajem :) Kolejne dni spędziliśmy na
Misji Moita Bwawani gdzie pracuje On wraz z innymi Misjonarzami SMA. Misja ta
jest położona dokładnie na terenie zamieszkanym przez Masajów więc odgłosy
masajskich ozdób, dzwony zawieszone na krowich szyjach, przepięknie brzmiący
język maa ubogacały cisze dookoła. Wtorek i środa to czas odwiedzin –
szczególnie tych osób, których miałam okazję poznać podczas ostatniej mojej
wizyty w Moita Bwawani. To była Nandito, Helenka, Ester, Mama Pendo. Była
wymiana upominków i „handel” masajskimi ozdobami i nie tylko. Udało nam się
odkupić oryginalne „pojemniki na mleko” – najważniejszy napój Masajów. Moja kibuyu
(tzw. bukwa) środku przepięknie pachnie mlekiem i dymem – jest już w Polsce więc
każdego kto chce poczuć się trochę jak w masajskiej bomie – zapraszam na
wąchanie i podróżowanie zmysłami do świata masajskiego.
Wszystko
to dobre szybko się kończy więc po 3 wspólnych tygodniach, ponad 3000 km
pokonanych, pożegnałam na chwilę moich bliskich – rodziców i Olę bo przecież ja
za niedługo już ląduję w Polsce na urlop :) a więc mówię im i wam DO ZOBACZENIA WKRÓTCE!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz