środa, 7 grudnia 2011

Spotkajmy się!



Fundacja „Kultury Świata”
oraz
Stowarzyszenie Misji Afrykańskich,
Centrum Charytatywno – Wolontariackie „SOLIDARNI”
zapraszają na seminarium:


Aspekty zdrowia reprodukcyjnego kobiet w różnych kontekstach kulturowych.

oraz wystawę zdjęć

Położna w świecie kobiet Sukuma

Seminarium odbędzie się w dniu 16 grudnia (piątek) w godzinach 12.00 – 15.00, Warszawski Uniwersytet Medycznym (ul. Żwirki i Wigury 61)
Centrum Dydaktyczne WUM – sala 231/233

W programie:
Telekonferencja z Moniką Nowicką, „CChW SOLIDARNI”,
położną w przychodni misyjnej w Bugisi (Tanzania);

Ewa Prokop, Fundacja „MaterCare Polska”:
Plan Marshalla dla matek w krajach rozwijających się;

Mateusz Cofta, Fundacja „Redemptioris Missio”:
Klinika Matki i Dziecka w Kiabakari (Tanzania);

Barbara Baranowska, Fundacja „Rodzić po Ludzku”:
Szkoła rodzenia po polsku  – o cudzoziemkach rodzących w Polsce.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Codzienne, małe cuda...

Zacznę może skromnie od przeprosin, bo tak długo się nic nie pojawiło tu nowego... Wyrzuty sumienia po raz kolejny mnie zmusiły by znaleźć chwilę by coś napisać.  Bo dziać się dzieje choć nie wszystko się nadaje do opublikowania na blogu. Jak zawsze, postaram się wybrać te ciekawsze przypadki medyczne bądź sytuacje z życia codziennego.


Chciałabym zacząć opisując trochę politykę rządu Tanzanii wobec kobiet ciężarnych. Każda przychodnia zdrowia w Tanzanii, a więc także i nasza, jest zobowiązana do prowadzenia kliniki dla kobiet ciężarnych. Klinika tak zwana to wybrany jeden dzień w tygodniu gdzie kobiety przychodzą do najbliższej przychodni, mają zakładaną kartę ciąży, bezpłatnie przeprowadzane są podstawowe badania (położnicze zewnętrzne, waga, ciśnienie, HIV, Kiła, Bad. ogólne moczu, poziom hemoglobiny we krwi itd.). Prócz tego kobiety dostają bezpłatnie leki antymalaryczne, anty-pasożytnicze, kwas foliowy i żelazo. W sumie powinnam napisać że tak powinno to wyglądać, taki jest plan rządu. W rzeczywistości wygląda to tak, że w przychodniach rządowych kobieta dostaje tylko kartę, ma wypisane dane, jest testowana na obecność wirusa HIV we krwi, pielęgniarka  przeprowadza badanie zewnętrzne oraz sprawdza słuchawką Pinardą czynność  serca dziecka. To wszystko co mogą tam otrzymać. Tym, które chcą więceje, a jest takich dużo! przychodzą do innych przychodni, w których mogą otrzymać ową profilaktykę oraz zbadać się. Problem niestety jest większy niż nam sie wydaje i obejmuje cały system zdrowotny w Tanzanii. Wszystkie reagenty, odczynniki, testy itd. powinny być dostarczane z rządu, tak samo jeśli chodzi o leki. Rządowe  magazyny są niestety zazwyczaj puste a gdy coś się pojawia trzeba podzielić na wiele przychodni więc tak naprawdę nie udaje nam się wiele dostać. Nie pozostaje nam nic innego jak kupować wszystko za nasze pieniądze bo przecież nie kupując rząd na tym nie straci lecz stracą ciężarne kobiety, nasze podopieczne. Kolejnym zarządzeniem jest, że kobieta nie może rozpocząć kliniki, karty ciąży dopóki nie przyjdzie na pierwszą wizytę z mężem. Celem tego jest by móc zbadać ich obojga na obecność wirusa HIV. Mam wątpliwości czy to trafne bo kobieta, która zaszła w ciąże w wyniku gwałtu bądź w wyniku przypadkowej znajomości, bądź kobieta, której mąż pracuje daleko od domu, a wraca tylko raz na jakiś czas do domu – te kobiety nie rozpoczną kliniki, nie przeprowadzi im się wszystkich badań, nie da profilaktyki. A takich kobiet jak zauważyłam jest sporo... Już kilkakrotnie na własną odpowiedzialność łamałam tą regułę i wydawałam polecenie pielęgniarkom by rozpoczęły kartę ciążową u pacjentek które właśnie nie były w stanie przyjść do nas z ojcem dziecka. Upewniłam się, że tak trzeba po jednej sytuacji, która się wydarzyła jakiś miesiąc temu. Przyjechała do nas pacjentka ciężarna. Rodzina przywiozła ją na jakiejś przyczepce. Gdy udało mi się wdrapać na tą przyczepę dowiedziałam się od jej mamy że pacjentka ma 23 lata, ciąża 1., 9 miesiąc, w nocy rozpoczęły się pierwsze skurcze porodowe ale czuła się coraz gorzej więc nad ranem przywieźli ją do nas. Pacjentka była nieprzytomna. Rzucające się w oczy mocno żółte podeszwy stóp podpowiadały nam o głębokiej anemii u tej pacjentki. W pośpiechu zbadaliśmy poziom hemoglobiny i nie wierzyliśmy własnym oczom gdy wynik wynosił 2,6. A to przecież kilkakrotnie poniżej normy. Nie mogłam uwierzyć, że ktoś jeszcze z takim poziomem może żyć. I niestety, po przeniesieniu na oddział, próbowałam zrobić pacjentce badanie ultrasonograficzne by ocenić stan dziecka, jednak gdy na nią spojrzałam zorientowałam się że kobieta już nie żyła. Zmarła dosłownie kilka minut wcześniej, podczas przenoszenia jej z wozu do naszego oddziału. Nie udało się nic więcej zrobić. Gdy przekazałam tą wiadomość czekającej na zewnątrz rodzinie usłyszałam pytanie, co z dzieckiem, czy nie moglibyśmy go wyjąć, może jeszcze udałoby się uratować. Niestety, za późno ale przecież gdyby można tylko by było zrobić u nas cięcie cesarskie... gdyby można było... A jaki był największy problem w całej tej sytuacji? Pacjentka , zgodnie z zakazem rządowym, nie mogła rozpocząć kliniki nigdzie bo nie miała męża, ani razu podczas ciąży nie był badany u niej poziom hemoglobiny, nigdy nie dostała żelaza, nigdy nie widziała podczas ciąży położnej/pielęgniarki...

Odpowiadając między innymi na takie (choć nie tylko) wyzwania pracy z kobietami ciężarnymi, w ramach projektu DAR ŻYCIA rozpoczęłam z nimi spotkania zwane popularnie Szkołą Rodzenia. Spotkania odbywają się co drugą sobotę i co mnie bardzo cieszy, na spotkania przychodni wiele kobiet – średnio ok. 80 na spotkanie. Mogą się od nas dowiedzieć o przebiegu ciąży, o początku, od kiedy i jak liczą wiek ciąży ( bo już wiele razy słyszałam że ktoś jest w 11 miesiącu ciąży...), o prawidłowym odżywianiu, o ćwiczeniach w czasie ciąży przygotowujące do porodu i połogu. Uczą się także właśnie o klinice dla ciężarnych, kiedy przyjść, co zabrać itd. Nie zapominam im także powiedzieć jak się przygotować i co przynieść do porodu a jeśli rodzą w domowym zaciszu to co robić, jak pomóc, na co zwracać uwagę itd. To chyba tak w wielkim skrócie o tym o czym rozmawiamy. Mam jeszcze tylko taki cichy plan by Szkole Rodzenia kontynuować po zakończeniu projektu DAR ŻYCIA, a co więcej jeździć z tymi spotkaniami do okolicznych wiosek. Ale na to też jeszcze przyjdzie pora... :)

Po ostatnich zajęciach ze szkoły rodzenia jedna z uczestniczek podczas drogi powrotnej do domu zauważyła że zaczynają jej odpływać wody płodowe. Był to dopiero skończony 6 miesiąc więc zawróciła do nas do kliniki. Rzeczywiście, okazało się że kobieta była w porodzie, rozwarcie wynosiło 3 cm. Była to 7 ciąża. Gdy trochę później zaczęła obficie krwawić szybko podjęliśmy decyzję o transporcie do miasta do szpitala. Już przyjechał nawet samochód, który na chwilę miał się stać ambulansem. Było już późno a i tego wieczoru nie było prądu. Z powodu obfitego krwawienia  postanowiliśmy nie wykonywać badania wewnętrznego. Wraz z pielęgniarką opuściłyśmy salę porodową dosłownie na chwilę, po czym przybiega mama kobiety rodzącej i mówi że pacjentka ma uczucie ogromnego parcia. Tak szybko jeszcze chyba nie biegłam na salę porodową... Gdy dobiegłam okazało się że pacjentka właśnie przed chwilą urodziła,sama, to był jeden skurcz party i trochę ponad jednokilogramowy chłopiec był już na tym świecie. Urodziło się także już łożysko, które przedwcześnie odklejające się powodowało owe krwawienie. Dziecko co ciekawe urodziło się w tzw. czepku więc pierwsze co zrobiłam to rozdarłam błony płodowe i uwolniłam z nich dzieciaczka. Potem to już standardowe czynności i w sumie to chłopiec był naprawdę w dobrej kondycji! Dziś ma już tydzień i miewa się coraz lepiej. A więc pozwólcie, że Wam przedstawię – to jest Eryk



Od czasu do czasu pojawia się na oddziale u nas John – 9latek chory na AIDS, sierota, mieszka u jakiś dalszych krewnych ale z racji że dużo choruje to często jest przyjęty do nas na oddział. To taki jego drugi dom. Ostatnio uwielbia kolorować świąteczne obrazki. 10 razy dziennie pyta się mnie kiedy go wezmę do wspaniałego świata – Europy. Zawsze mu obiecuję że już niedługo tam będzie. I to prawda bo przecież mu nie powiem że tym jego wspaniałym światem, upragnioną Europą będzie niebo, do którego powoli się zbliża...

John przygotowuje się do Świąt Bożego Narodzenia :)
Moją radością od 3 tygodni są moje kochane bliźniaki Józef i Jeremiasz. Przyszli dokładnie 3 tygodnie temu, tydzień po porodzie w domu. Była to 5 ciąża a dzieci urodziły się w 8 miesiącu. Gdy mama przyszła z nimi Kulwa czyli pierwszy, starszy bliźniak ważył 1,9kg i miał „jedynie” malarię. Gorzej było z Dotto czyli drugim, młodszym – ważył 1,6 do tego zdiagnozowaliśmy u niego zapalenie opon mózgowych, tężec, żółtaczkę oraz malarię... dziecko było naprawdę w krystycznym stanie. Rozpoczęliśmy leczenie choć przewidywaliśmy że to ostatnie minuty życia tego maluszka. Mama poprosiła o chrzest więc ochrzciłam go dając imię Józef. Józio miał jednak wielkie pragnienie życia bo z dnia na dzień jego stan się poprawiał. W międzyczasie mama poprosiła o chrzest starszego bliźniaka, w lepszej kondycji Kulwę. Dostał imię Jeremiasz. To dwa, dosyć popularne tu imiona, w języku suahili mówimy jednak Yusufu i Jeremia (czyt. Jusufu i Dżeremia) . Kulwa i Dotto to ich pierwsze imiona, tradycyjne, bo w kulturze plemienia Sukuma ZAWSZE przy ciąży bliźniaczej starsze dziecko nazywa się Kulwa a młodsze Dotto – to określa zawsze który się pierwszy urodził, który jest silniejszy, który ma większą władzę w rodzeństwie. Mija już 3 tygodnie od kiedy Ci chłopcy przyszli do nas z mamą i jesteśmy ogromnie szczęśliwi gdy widzimy jak dochodzą obydwaj do zdrowia. Szczególnie Józio jest dla nas CUDEM bo już prawie całkowicie wyzdrowiał a i zaczął wspaniale przybierać na wadze. Gdy tylko dojdzie do 2,5 kg zostaną wypisani do domu. Póki co ma 2,1kg a Jeremiasz (starszy) 2,6kg.


Na prawym ręku Jeremiasz a na lewym Józio
Podawanie leków Józiowi
Z mamą i babcią Józia i Jeremiasza
Dyżur w przychodni OPD
Nowy dar życia 

wtorek, 27 września 2011

Warto!

Gdybym była obecnie w Polsce to wybrałabym się na pewno. Ale jako, że mnie nie ma, to zapraszam Was, czytelników, do uczestnictwa w tym seminarium! Potraktujcie go, jako kolejny wpis na moim blogu bo jak to mówi Ola Gutowska - miałam być tam panelistką ale nie ma mnie w kraju :):):):)



Fundacja „Kultury Świata” zaprasza na seminarium:
„Aspekty zdrowia reprodukcyjnego kobiet w różnych kontekstach kulturowych”
Seminarium odbędzie się w dniu 10 października (poniedziałek) w godzinach 17.30 – 19.30 w Warszawie, w Pracowni „Duży Pokój” (ul. Koszykowa 24/12)


W programie:
Anna Haris, Fundacja „Kultury Świata”  – Rak szyjki macicy w Senegalu – problemy z diagnozą

Joanna Bunikowska, Fundacja Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej – Fistula w Sudanie Południowym – problem medyczny i piętno społeczne

Anna Wądołowska, Szkoła Nauk Społecznych PAN / Uniwersytet Adama Mickiewicza  - Umieralność matek na przykładzie ludności tubylczej Meksyku

Barbara Baranowska , Fundacja „Rodzić po Ludzku” – Jak się rodzi w Polsce

Seminarium jest skierowane do przedstawicieli służby zdrowia, osób zainteresowanych międzynarodową współpracą na rzecz rozwoju oraz aktywistek/ów organizacji broniących praw kobiet i działających na rzecz poprawy sytuacji w służbie zdrowia w Polsce i zagranicą.

Zapisy są przyjmowane pod adresem: aleksandra.gutowska@kulturyswiata.org 
 
Seminarium jest organizowane w ramach projektu: Działania na rzecz zapobiegania zachorowaniu na raka szyjki macicy i leczenia zmian przedrakowych u kobiet mieszkających na przedmieściach Dakaru, realizowanym przez Fundację „Kultury Świata” w Senegalu w 2011 roku, więcej informacji na stronie: www.kulturyswiata.org
Projekt jest współfinansowany z programy polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP w 2011 roku
 
 

poniedziałek, 26 września 2011

Wajawazito


To już ponad miesiąc od ostatniego wpisu – niestety ostatnio udaje mi się napisać coś tylko raz na miesiąc. Jak już pisałam w ostatnim wpisie, s. Kathleen wyjechała na urlop zostawiając mi pod opiekę przychodnię. Czy to była dobra decyzja to pewnie się okaże później J Póki co staram się ogarnąć by klinika wciąż pracowała pomimo codziennych przeciwności. Ostatnie moje zmartwienie to ustawianie grafików tak by zawsze była choć jedna pielęgniarka na oddziale. A to wcale nie takie łatwe... Dlaczego? Po roszad różnych jest sporo: nasza główna oddziałowa Eunice odeszła z pracy z dnia na dzień, kolejna pielęgniarka wyjechała na drugi koniec Tanzanii by zaopiekować się bardzo ciężko chorym ojcem, kolejna została tak tragicznie pobita przez swojego męża, że przez tydzień leżała na oddziale nie mogąc się ruszyć a teraz wzięła miesiąc bezpłatnego urlopu by dojść do siebie, inna z kolei zaczęła kraść pieniądze gdy pracowała w naszej aptece więc szybko musiała opuścić to stanowisko czego rezultatem jest że inna pielęgniarka na tym stanowisku pracuje w aptece 24h, 7 dni w tygodniu (normalna zmiana 8-14.30 a potem to już jest on-call cały czas).
W rezultacie, na etacie zostało kilka, dosłownie kilka pielęgniarek i musimy się naprawdę napocić by obstawić wszystkie zmiany. Doszło też do tego, że konieczne staje się anulowanie wiosek wyjazdowych ze szczepieniami bo po prostu – nie ma kto jechać!

 
Moje dyżury on-call ostatnio dotyczyły głównie kobiet WAJAWAZITO (czyt. Ładziałazito) czyli ciężarnych/rodzących/położnic poczynając od przypadku bliźniaków a kończąc na pośladkowym porodzie 6miesięcznego dziecka przy odklejającym się łożysku. Ale może po kolei...

 
  1. Bliźniaki zbudziły mnie ze snu o 4nad ranem. Wtedy właśnie mama przyszła do kliniki z pełnym rozwarciem szyjki macicy z odpłyniętym płynem owodniowym. Gdy weszłam na salę porodową słyszałam już płacz dziecka, a pielęgniarka wydawało mi się, że czeka na łożysko. Nie wiedziałam że to ciąża bliźniacza, dopiero gdy zapoznałam się z kartą ciąży i wynikiem USG które sama kilka miesięcy wcześniej zrobiłam, zorientowałam się szybko że to jeszcze drugie się rodzi. Na szczęście także było w położeniu główkowym. Nie minęło może 10 minut gdy przywitaliśmy na tym Bożym świecie drugiego chłopczyka. Obaj byli w b.dobrym stanie, 10pkt w skali Apgar, waga: 2800g oraz 2600g. Jak na 35 tygodni ciąży to super! Gorzej z mamą, która dostała krwotoku poporodowego ( to była 6. ciąża), ale po podwójnej dawce Ergometryny, macica się obkurczyła i po 2 dniach wyszli do domu.

  1. Dyżury on-call wypadają mi także czasem w niedzielę i właśnie pewnej niedzieli gdy uczestniczyłam w Mszy Świętej w naszej parafii (kościół jest dosłownie 20metrów od naszej przychodni) jedna z pielęgniarek zawołała mnie do pacjentki rodzącej, która właśnie przyszła. Jak się okazało, pacjentka była zarażona wirusem HIV, nie zaczęła jednak terapii antyretrowirusowej a teraz przyszła z regularną czynnością skurczową i pełnym rozwarciem szyjki macicy. Powiedziała także że od 2 dni nie czuje ruchów dziecka. Słuchawką Pinarda także nie mogłyśmy się „dosłuchać” uderzeń serca dziecka więc by potwierdzić nasze przypuszczenia wykonałam badanie USG. Rzeczywiście – dziecko było martwe. W badaniu wewnętrznym czuło się b.duże „przedgłowie”. Pacjentka zaczęła przeć spontanicznie i po kilku minutach główka ukazała się w szparze sromowej. Wtedy zorientowałam się że to nie będzie „normalny poród”. Bo w tym miejscu wszystko stanęło. Pacjentka pomimo silnej czynności skurczowej i dobrego parcia nie mogła urodzić dziecka. Także główka miała konsystencje bańki z wodą – już było jasne że to nie „przedgłowie”. Z ogromnymi trudnościami urodziłam z pacjentką główkę dziecka – była już bardzo zmacerowana i powoli zaczęła się rozkładać; kości czaszki w ogóle już nie były wyczuwalne. Było jasne że dziecko zmarło o wiele wcześniej niż 2 dni temu jak podała pacjentka. Niestety to był nie koniec bo pacjentka nie mogła wyprzeć ciała dziecka. Pociłam się ile mogłam by urodzić chociaż barki ale dziecko ani drgnęło. Bałam się że przy takiej kondycji ciała, może stać się coś o wiele bardziej gorszego – jeśli ciało i kości zaczęły się rozkładać to jest duże ryzyko że przy próbie wyciągnięcia dziecka główka może się, kolokwialnie mówiąc, urwać. Miałam już myśli by w tym stanie przetransportować kobietę do szpitala do Shinyangi – tylko że to godzina drogi. Zawołałam do pomocy Jackie, nasza felczerkę, która miała ten weekend wolny ale w kryzysowych sytuacjach nigdy nie odmawia pomocy gdy moje możliwości, pomysły i wiedza się kończą. Jackie na szczęście miała więcej odwagi niż ja i po złapaniu dziecka pod paszkami i przy naszym naciskaniu na dno macicy po kilkunastu próbach dzieciątko się narodziło. Wokół nóżki dziecka była 5-krotnie owinięta pępowina a całe ciało było już mocno zmacerowane...

  1. Innej nocy zostałam wezwana o 1 w nocy, do pacjentki, która przyszła po porodzie „ulicznym” choć pasuje bardziej słowo „buszowym”. Czynność skurczowa rozpoczęła się w ciągu dnia ale ciąża miała dopiero 8 miesięcy więc pacjentka myślała że to jeszcze nie czas. Gdy siła skurczów się nasilała, kobieta wraz z mężem i teściową wybrali się w drogę do naszej przychodni. W połowie drogi, ok. godzinę piechotą od nas urodziła córkę na pustynnym piachu. Była godzina 23. Poród przyjęła teściowa. Gdy kobieta poczuła się na tyle na siłach by chodzić – przyszli do nas do kliniki. Pacjentka była bardzo słaba, wręcz wykończona podróżą po porodzie; słaniała się na nogach. Pacjentka powiedziała że po porodzie straciła dużo krwi ale że łożysko urodziło się kompletne. Rzeczywiście w badaniu macica była już obkurczona a krwawienie niewielkie. Ciekawa byłam tylko jak mogli określić że krwawienie było obfite a łożysko i błony kompletne gdy się rodzi przy świetle księżyca na pustynnym pustkowiu a zamiast położnej jest teściowa i mąż... Na tym by się zakończyła ta piękna historia gdyby nie jeden fakt – pacjentka była zarażona wirusem HIV i odmówiła leczenia terapią antyretrowirusową gdy się dowiedziała o swojej chorobie. Rozmawiałam z nią jednak potem i zgodziła się bym podała dziecku Newirapinę. Pomimo tego, ryzyko że dziecko się zaraziło podczas ciąży/porodu jest bardzo duże. Ale tutaj już tylko pozostaje nam ufać Opatrzności Bożej i  JEGO planowi na nasze życie...


  1. Na oddział przyjęliśmy pacjentkę, która miała malarię, zakażenie układu moczowego, białko w moczu, ciśnienie tętnicze 200/110, obrzęk stóp, słabe krwawienie z dróg rodnych a najważniejsze w tym wszystkim to to, że była w 6.miesiącu ciąży. A w badaniu USG czynność serca dziecka prawidłowa a dziecko znajdowało się w położeniu miednicznym. Kobieta otrzymała leki m.in. obniżające ciśnienie, które potem utrzymywało się na względnie stałym poziomie 150/100. Krwawienie ustało i na następny dzień jej stan się znacznie poprawił lecz popołudniu zaczęła się uskarżać na ból brzucha oraz jak to określiła „czuje że coś idzie w dół”. W badaniu wewnętrznym wyczułam napinający się pęcherz płodowy a szyjka macicy była już całkowicie rozwarta. Mocno zwolniona czynność serca dziecka utrzymywała się cały czas co nie dawało nam dużych nadziei. Za kilka minut pod wpływem skurczów samoistnie pękł pęcherz płodowy a naszym oczom ukazała się w sromie rączka dziecka. Pomyślałam sobie że wypadnięcie rączki to chyba najgorsze co mogłoby się w tym przypadku zdarzyć... W badaniu wewnętrznym dało się czuć pośladki i nóżki choć trochę z boku – trudno mi było sobie to wyobrazić jak dziecko obecnie jest ułożone ale na drugim skurczu partym po odprowadzeniu rączki urodził się tułów. A zaraz potem główka. Przyznałam temu chłopcu tylko 2 punkty w skali Apgar – jeden za kolor skóry i śluzówek, drugi za pojedyncze uderzenia serca. Ważył 600 g – to mało jak na swoje skończone 6 miesięcy. Chłopiec jednak zasnął w Panu po ok. 1 minucie swojego życia. 
  2. A poza tymi trudnymi przypadkami? Mam to szczęście przyjmować dużo przepięknych naturalnych porodów, które potrafią niejednego zadziwić i niejedną łzę szczęścia wycisnąć. Mam tylko problem, że rodzi się coraz więcej Monik więc zaczęłam zabraniać już kobietom dawać to imię córeczkom. A ostatnio gdy byłam on-call wezwali mnie w nocy do małej dziewczynki, którą mama przyniosła z powodu biegunki i wymiotów. Jak się okazało – była to Monika, pierwsze dziecko które przyjęłam na świat w tamtym roku we wrześniu. Łobuz z niej niesamowity a drze się w niebogłosy gdy widzi białą osobę czyli np. mnie :) 

Monika kilka dni po narodzinach.


6. Weekend on – call był dość stresujący szczególnie nocą. W sobotę o 4 nad ranem wezwali mnie do kobiety rodzącej. Była to jej 6 ciąża, rozwarcie szyjki macicy wynosiło 6 cm, zachowany pęcherz płodowy, opuchlizna ciała, szczególnie nóg, ból głowy, ciśnienie krwi 190/120 (przewlekłe nadciśnienie w ciąży), odklejające się łożysko o czym świadczyło mocne krwawienie oraz czynność serca dziecka – ok. 80 ud/min. Wszystko to wskazywało na stan przedrzucawkowy. Otrzymała na cito metyldopę, ale jedynym rozwiązaniem był jej wyjazd do centrum zdrowia a później do szpitala w Shinyandze. Problemem jednak okazało się znaleźć transport o tak późnej/wczesnej porze. Po kilkunastu próbach w końcu udało się znaleźć samochód, który się w częściach rozpadał ale ostatecznie zabrał naszą pacjentkę do przychodni zdrowia. Asystowała jej nasza pielęgniarka z nocnej zmiany. W zamian za nią przyszła na 2 godziny inna pielęgniarka która mieszkała blisko, choć to przecież nie był jej dyżur. Patrząc na nie byłam pełna podziwu z jakim poświęceniem chcą ratować ludzkie życia. A przecież żadna z nich nie skończyła żadnego kursu, żadnej szkoły medycznej, same się wszystkiego nauczyły, czasem na błędach ale teraz posiadają ogromne doświadczenie i czasem, mimo że to ja skończyłam studia medyczne, służą mi radą i pomocą. 

7. W niedzielę także w nocy zawołali mnie do kolejnej kobiety rodzącej. Była to 18-letnia pierworódka. Odpłynęły wody płodowe, które notabene były bardzo zielone i zagęszczone. Czynność serca dziecka także była stale obniżona (bradykardia) co nie napawało nas optymizmem. Z tych powyższych powodów oraz jako że istnieje rozporządzenie Min.Zdrowia że pierworódka poniżej 20roku życia musi urodzić w co najmniej Centrum Zdrowia a nie w Przychodni jaką my jesteśmy, musieliśmy ją wysłać do odległego o 10 km Centrum Zdrowia w Tinde. Znów problemem okazał się transport – kobieta wraz z przyjaciółką jej towarzyszącą, przyjechała taksówką motocyklową tzw. Piki piki. To było jej jedyne rozwiązanie w tym momencie. Najgorsze było jednak to że kierowca był wstawiony ( nie pijany, ale wstawiony lekko) , do tego miał w baku tylko 1,5 litra paliwa co może nie starczyć na te 10 km, no i jeszcze nie miał ani jednego kasku ani nic ochronnego. Była godzina 3 nad ranem, nie było szans kupić gdzieś paliwa, czy poprosić kogoś innego o transport. Pojechali a ja poszłam do domu, by przed zaśnięciem zmówić jeszcze koronkę w intencji młodej mamy i dziecka i ich szczęśliwej podróży. Potem dostaliśmy wiadomość że dojechali do Tinde, do Centrum Zdrowia lecz co było później – nie wiemy.  
8. Którejś nocy wezwali mnie  do poparzonego dziecka. Nie mogłam uwierzyć w to co słyszę od mamy małego Barnaby. Opowiedziała mi o mężu, który z powodu uzależnienia od alkoholu wprowadza w ich domu piekło. Tego dnia, w poniedziałek, kobieta wyszła z domu wieczorem by zmielić ryż. Gdy wróciła, czekał na nią rozwścieczony, pijany mąż. Wywiązała się kłótnia, podczas której on wziął jej ubrania i wrzucił do ogniska. Następnie, jakby nigdy nic wsadził do ognia 4-letniego Barnabę – z nienawiści i w ramach kary dla swojej żony. Barnaba ma głębokie oparzenia obu pośladków, pleców oraz ud do wysokości kolan. Zaraz potem przestraszony tatuś uciekł. Po kilku dniach dostaliśmy wiadomość, że mężczyzna został zatrzymany przez policje i obecnie przebywa w areszcie w Shinyandze. Co będzie jednak dalej, czy mężczyzna poniesie konsekwencje swojego czynu pewnie się okaże niedługo. Ale niestety prawo prawem a kultura kulturą – bo w kulturze plemienia Sukuma, kobieta jest całkowitą własnością swojego męża i w jakimkolwiek konflikcie wina będzie po jej stronie. Codziennie widzę przypadki, zresztą nie tylko w pracy ale wśród sąsiadów, znajomych gdzie ofiara staję się osobą oskarżoną, bo przecież „to jej wina że wyszła z domu wieczorem; że zapytała się męża o 4. żonę; że poprosiła o pieniądze na jedzenie” itd. itd. Tak, to są przykłady z życia – niektóre powody, dlaczego kobiety są bite przez swoich mężów. Problem poniżania, wykorzystywania, znęcania się nad kobietami jest tu ogromny, chyba można by książkę z tego napisać. To co my staramy się robić to je wspierać, prowadzić różne zajęcia/spotkania w celu równouprawnienia a raczej najpierw „równoposzanowania” bo z tym jest duży problem. Gdy kobieta zacznie być szanowana to kolejnym krokiem będzie uzyskanie jakiś praw.
 

Pewnie zastanawiacie się jak ja się w tym odnajduję. My, Misjonarki Świeckie, ze względu na kolor skóry jesteśmy tu uważane za siostry zakonne,  nawet tak jesteśmy nazywane więc jesteśmy na miejscu uprzywilejowanym, nie jesteśmy traktowane z taką pogardą jak niejednokrotnie inne kobiety. Co więcej, gdy odezwiemy się w obronie kobiety, mężczyźni zazwyczaj nas słuchają i choć trochę „spuszczają z tonu”. Tu jednak mimo wszystko daleka jest droga do szanowania kobiet, do nadania im poza obowiązkami, również i praw. Ale warto i dalej będziemy pchać ten kamień pod górę.

Także Kościół Katolicki w Tanzanii stara się umocnić pozycję kobiet w życiu społecznym - w sposób szczególny obchodzi Święto Kobiet, które przypada pod koniec września. I to właśnie obchodziliśmy w zeszły weekend w naszej parafii. W sobotę odbyło się seminarium dla kobiet z różnych wiosek dojazdowych, z różnych wspólnot. W niedziele odbyła się za to przepiękna 4-godzinna Msza, która „oprawiona” była przez kobiety, uczestniczące w owym spotkaniu. Czytania, modlitwy wiernych, śpiewy, niekończąca się procesja z darami, a także kazanie – było prowadzone przez kobiety. Mężczyźni siedzieli cicho, trochę także zażenowani, a niektórzy wciąż sprzeciwiający się równoposzanowaniu kobiet. Ale nawet jeśli trochę oni zmienią swoje zachowanie w stosunku do kobiet – to warto! Choćby dla pojedynczych kobiet przeżywających w domach piekło – warto!  
Procesja z darami
Po Mszy wspólny obiad dla wszystkich świetujących kobiet ;)  


 

niedziela, 14 sierpnia 2011

Lipcowe zamieszania

Lipiec ogłoszony został w naszej przychodni najgorszym miesiącem w roku. I to nie za sprawą kryzysu finansowego czy pogodowego. Pobiliśmy rekordy w ilości pacjentów ambulatoryjnych ale też i hospitalizowanych. Naszym rekordem było 55 pacjentów hospitalizowanych na 30 łóżkach, kilku materacach i parunastu metrach kwadratowych podłogi. Gdy nasza mganga czyli „pół-lekarka” mówiła, że rozpoczynamy fazę „double-double” znaczyło to: brak wolnych łóżek, materacy i podłogi więc zaczynamy kłaść pacjentów podwójnie na jednym łóżku. Poranny obchód trwał 1,5 godziny bo przejść przez tłumy pacjentów, przecisnąć się przez materace na podłodze jak kwiatki na łące (ze względu na swoje kolory i rozłożystość) to był duży wyczyn. Karty same się mieszały – nie potrzeba było człowieka do tego – człowiek(pielęgniarka) jedynie to naprawiał i szukał poprawnej karty pacjenta i karty z lekami. Pomimo że nie było czasu ani sił na sprzątanie oddziału - widzieliśmy że musimy to zrobić, choćby to zajęło nam godzinę (wyprowadzanie chorych na zewnątrz, czyszczenie materacy, podłóg). Do niesprzyjających warunków naszej pracy mogliśmy zaliczyć również zapachy które było z daleka czuć – ale co się dziwić – przecież mamy na oddziale 30 dzieci (do 2 roku życia) z przewlekłą biegunką i wymiotami. To ten zapach mówi nam, pracownikom przychodni że przyszedł lipiec. Dlaczego? Dlatego że w lipcu, ok. 3 miesięcy po porze deszczowej zaczynają się problemy z wodą. Nie wiem, nie jestem parazytologiem, ale czy to okres wakacyjny sprawia że wszystkie bakterie, wirusy, grzyby, pasożyty zaczynają żerować w lipcu? Problemem większości tych ludzi na oddziale w ostatnim czasie była woda – brudna woda. Zazwyczaj ludzie wody nie gotują przed spożyciem. Piją ten brązowy napój, nazywany wodą, który zawiera najgorsze brudy z okolicy. Studni w okolicy nie ma żadnej. Jest kilka wolnostojących wód, z których czerpią wodę nie tylko ludzie ale i zwierzęta. To tu są przyprowadzane stada krów i kóz by się napoić, ochłodzić, to tutaj co sobota mamy-gosposie piorą ubrania całej rodziny, to tu ludzie zanim pójdą do swoich codziennych obowiązków przychodzą się rano kąpać. A po południu przychodzą po tą samiuśką wodę – do picia! Więc chyba powinniśmy być przyzwyczajeni prawda? Owszem, w ciągu roku przychodzą dorośli, dzieci z podobnymi objawami ale nigdy ich nie przychodzi aż tyle naraz! Dział parazytologii omówiony więc teraz skupimy się na pogodzie. Jak już wspomniałam od ok. trzech miesięcy panuje u nas pora sucha –jej pierwsza połowa (jeszcze trwająca) charakteryzuje się smażącym słońcem PO POŁUDNIU oraz przeraźliwie zimnymi porankami. Z rana nic mnie nie wyciągnie z łóżka (no chyba że jestem „on-call”) dopóki nie zaświeci trochę słońce i nie ogrzeje pokoju . Wiatr gwiżdże jak w kieleckim, tylko że tu przynosi ze sobą piasek pustynny, który można aż w zębach poczuć jak się stoi z otwartą buzią na otwartym wietrze! W domu za to mobilizuje nas do ćwiczeń fizycznych – wycieranie mebli, podłóg i wszystkiego co się da. W sumie to się poddałyśmy po 3 tygodniach – po jaką cholerę ( za przeproszeniem) to sprzątać jak jutro czy pojutrze będzie tak samo brudno? Niech leży… może samo się wywieje!

Wracając do chłodnych poranków – mi jest zimno, innym też, na oddział rano pielęgniarki przychodzą w polarach! A potem przyjmujemy na oddział kolejnych pacjentów, szczególnie dzieci, które może któregoś ranka za bardzo zmarzły a teraz dorobiły się zapalenia płuc! Tak, to 3 pod względem częstości dolegliwość wśród przyjętych na oddział pacjentów. Druga, standardowo, choć zazwyczaj jest pierwsza ale tym razem biegunki i wymioty wygrały nad … malarią. O tym, że nasze Bugisi i okolice to bardzo malaryczny region słyszałam już wiele razy i chyba nawet o tym już pisałam. Okres czerwiec – lipiec -sierpień to czas wzmożonych malarii – czemu? Nie wiem dokładnie … ale chyba wiele czynników się na to składa. Dzieci mają wakacje w szkole ale to nie znaczy że nic nie robią – wręcz przeciwnie – bardzo ciężko pracują pomagając rodzicom jeszcze zabrać resztki zbiorów z pola, wyprowadzać i paść bydło czy po prostu zajmować się domem. W czasie roku szkolnego są trochę bardziej uprzywilejowane choć i noszenie wody czy gotowanie ich nie ominie. W wakacje pracują o wiele ciężej. Są bardziej osłabieni – za jakiś czas dostają malarię z przemęczenia i ich wakacje kończą się u nas w przychodni. Początkiem lipca rozpoczęły się zajęcia w naszych szkołach średnich – Don Bosco gdzie uczy Jola oraz Home Craft – gdzie w tamtym roku przeprowadzałam seminaria dla młodych dziewczyn. W pierwszym tygodniu szkoły uczniowie mieli egzaminy. W drugim zaś nieoficjalne zawody, z której szkoły przyjdzie do przychodni więcej chorych uczniów. Zrobiło się u nas kolorowo, bo przecież co szkoła to inny strój, co internat to inny kolor koszulki. Przez 2 tygodnie dziennie przyjmowaliśmy tylko ok. 30- 40 uczniów tych dwóch szkół średnich. 100% z nich miało malarię! Dlaczego? Brak moskitier w domach (ich miejsce zamieszkania podczas wakacji), zmęczenie po pracy w domu, potem przyjazd do szkoły i wysiłek fizyczny podczas tygodniowych egzaminów w szkole – każdy z nas pamięta zarywane noce i nosy w książkach,). Gdy się to kończy dzieciaki dostają malarii i hurtem przychodzą do naszej przychodni. Tegoroczny „konkurs” wygrała szkoła Joli gdzie ok. 50% ( ok. 300) uczniów było chorych w przeciągu 3 pierwszych tygodni zajęć.

Oprócz tych wszystkich zakażeń, zapaleń płuc i malarii mieliśmy w ostatnim czasie także przypadki poparzeń dzieci, zapaleń opon mózgowych, poronień a także opętanie. To 2 uczennice z Home Craftu któregoś dnia w tym samym czasie ( mimo że oddalone od siebie o kilka pomieszczeń) zaczęły się zachowywać nienormalnie podczas lekcji. Traciły przytomność, upadały a potem po powstaniu były bardzo agresywne, rzucały się na inne osoby, podnosiły w rękach ciężkie stoły i krzesła i rzucały nimi po klasie. Potem we dwie wybiegły ze szkoły i udały się w kierunku domu parafialnego. Gdy zobaczyłam z kliniki że rośnie jakaś panika, ludzie uciekają w popłochu – tylko uczennice i nauczyciele z Home Craftu biegną w jednym kierunku – ja też tam pobiegłam. Dziewczyny obie pod domem parafialnym znów straciły przytomność. Była już tam obecna s.Comfort, inni nauczyciele i niestety też „gapie” z przychodni które za mną przybiegły. Zaczęliśmy się wspólnie modlić o uwolnienie ich z tego opętania, ktoś przyniósł z kościoła wiadro wody święconej . Po chwili jedna z nich, przy której stałam odzyskała przytomność i zaczęła mówić coś w dziwnych językach, zaczęła się znowu rzucać, wić tak że w 6 nie mogliśmy przytrzymać tej 16-letniej dziewczyny! Po chwili się uspokoiła, zaczęła się normalnie zachowywać i rozmawiać, więc wzięłam ją za rękę i zaprowadziłam na oddział. Ta druga była wciąż nieprzytomna ale po kilkunastu minutach także doszła do siebie i dołączyła do nas na oddziale. Tam zachowywały się już normalnie, dopóki nie chciałyśmy im podać leków uspokajających – dostały na nowo ataków – wiły się po łóżkach, krzyczały i biły. Nie mogliśmy nic zrobić, one też się uspokoiły po kilku minutach. Odstąpiliśmy od leczenia, dałyśmy im czas, pilnowało je kilka innych studentek, s.Comfort i 2 pielęgniarki. Po kilku godzinach wróciły do szkoły – jak się okazało to nie był ich pierwszy raz- każda z nich w przeszłości dostawała już takich ataków opętania . Pierwszy raz był to dla mnie i wyglądało to strasznie. A przecież wkoło jest tak wiele ataków Złego – nie tylko może takich „widowiskowych”, które znamy z filmów „Egzorcyzmy Emily Rose itd…” ale przecież każde nasze zło wyrządzone drugiemu człowiekowi pochodzi od Złego. Dla tego nie dajmy mu popsuć naszych relacji, naszego życia. Ksiądz Twardowski który jest tu na blogu największym obserwatorem – w końcu obserwuje go 24 na dobę :) napisał tu kiedyś:
Ze złem trzeba walczyć, bo zło nie tylko uderzy w prawy i lewy policzek, ale może i głowę razem z policzkami oderwać.
Pomyślcie o tym.

Od jakiegoś czasu zaczęłam pełne dyżury „on-call”. Mój pierwszy dyżur 18-godzinny (14.00-8.00) był dosyć pracowity. Popołudniem wezwali mnie do dwóch pacjentek, które przyszły z objawami ciężkiej malarii. Gdy już zebrałam od nich wywiad, zapisałam leczenie i miałam wychodzić przyjechał wynajęty ambulans, który także czasem jest karawanem – wozi zmarłe osoby. Zastanowiło mnie po co przyjechał bo był pusty. Okazało się, że przyjechał zabrać ciało naszej pacjentki O ZGROZO! Tylko, że ja, mganga na dyżurze nawet nie zostałam wezwana by stwierdzić zgon! Ba, nawet pielęgniarka z oddziału nie wiedziała że ktoś zmarł. Okazało się że chodzi o 50-letnią pacjentkę, która leżała w izolatce na samym końcu kliniki. Kobieta od ok. 3 dni była półprzytomna, była w 4 czyli ostatniej fazie choroby AIDS. Był przy niej 24h na dobę mąż, który jak się potem tłumaczył – był w szoku, nie wiedział co ma zrobić gdy „stwierdził” że umarła, po prostu zadzwonił po samochód i rodzinę by przyjechali i zabrali ciało. Do głowy by mu nie przyszło by zawołać kogoś kto by stwierdził zgon.
Kolejne wezwanie było o 10 wieczorem. Idąc do kliniki modliłam się by nie było tam nikogo do szycia bo tej rzeczy akurat nie lubię robić :) Oczywiście, na łóżku leżał 9 letni chłopiec, z dużym palcem u nogi do połowy obciętym. Maluch był w szoku więc bardzo nie płakał. Tata podał 2 wersje wydarzeń po których sama się pogubiłam jak to w ogóle było – jedna mówiła o wypadku rowerowym (dziecko było na bagażniku i noga wpadła w szprychy. A druga że pasał krowy i o coś ostrego na polu się potknął tak niefortunnie że do połowy obcięło mu palca. Patrząc na tonę kurzu na ciele małego Emmanuela ta druga wersja wydała mi się bardziej prawdopodobna. Drugie na złość – nie było prądu tego wieczora więc została mi do wyboru jakaś słaba lampa słoneczna na suficie albo świeczka! . Dzięki Bogu, zdecydowałam kiedyś sobie kupić porządną latarkę(za porządną cenę : ) na baterię słoneczną, która świeci b. mocno jak jarzeniówka! Przyniosłam ją ze sobą , więc oświeciła łóżko prawie jak lampy na stole operacyjnym szpitalnym  Mały nie płakał bo dostał od cioci Moniki dobre znieczulenie miejscowe i po godzinie szycia było skończone. Nawet mi to ładnie wyszło, „zeszło się” jak to się mówiło na zajęciach nauki szycia na studiach ( pamiętacie położne jak uczyłyśmy się szyć na piersi z indyka i kurczaka? :)

Przez całą noc był spokój, dopiero o 5 rano kolejne wezwanie. Tym razem do pacjentki ciężarnej, 5raz rodzącej, z zachowanym płynem owodniowym, słabą czynnością skurczową ale za to z nadciśnieniem tętniczym 160/100, bez obrzęku nóg, bez bólu głowy. Badań moczu i krwi jeszcze zrobić nie mogliśmy – laboratorium nie działa u nas 24h. Gdyby był to dzień – pacjentka pojechała by do centrum zdrowia czyli o stopień wyższy punkt medyczny bo my jesteśmy tylko przychodnią. Jednak 5 rano to za duże ryzyko by jechać samochodem – kierowca naszej karetki nie chciał się spotkać na drodze z rabusiami, więc kobieta dostała methyldopę i za jakieś 2 godziny mieliśmy podjąć decyzję co dalej. Wróciłam do domu z zamiarem przespać się jeszcze jakąś godzinę ale już mi się odechciało, poza tym to bardziej czuwanie niż spanie. Wróciłam po 2 godzinach na oddział i pielęgniarka z nocnej zmiany zdążyła mnie złapać za rękaw i razem pobiegłyśmy na salę przedporodową bo jak po drodze mi wyjaśniła – nasza pacjentka właśnie rodzi. Rzeczywiście pacjentka leżała na podłodze między łóżkami, jej siostra pięknie jej rozłożyła materiały pod pupą żeby dla dziecka była miękko. Główka urodziła się na pierwszym skurczu partym, co się stało sekundę wcześniej zanim przybyłyśmy ; ja zdążyłam tylko złapać w locie rękawiczki i przyjęłam rodzącą się dziewuchę na drugim skurczu partym. W tym czasie pielęgniarka próbowała skombinować jakieś narzędzia by było przynajmniej czym przeciąć pępowinę. Mała ważyła 3,6 kg, a od cioci Moniki dostała 10 pkt w skali Apgar. Zaraz po urodzeniu łożyska na salę wpadła moja szefowa, s.Kathleen sprawdzić co się dzieje bo widziała mnie biegnącą. Gdy zobaczyła krew na całej podłodze i kobietę zmęczoną, leżącą i chłodzącą się na zimnej posadzce pierwsze co jej przyszło do głowy i zapytała to czy to krwotok poporodowy. Potem stwierdziła że w sumie podobają jej się moje „unowocześnienia” porodów czyli rodzenie na podłodze i pozycje porodowe:):):) Spoko, tylko że akurat poród na podłodze na sali przedporodowej był przypadkiem, choć nie mam osobiście nic przeciwko temu, jeśli tylko tak kobiecie jest wygodniej. Dla mnie problemem to akurat nie jest. Wolę żeby mnie nazywali tu położna od porodów na podłodze i w pozycjach niż położną od nacięć krocza i pozycji „na biedronkę” bo do takiej mi daleko.

By choć chwilę odpocząć po lipcu wybrałam się z Agatą do Mwanzy na jeden weekend. Jechałyśmy autobusem ale obyło się bez żadnych przygód (dzięki Bogu!) W Mwanzie najważniejsze było dla nas: odpocząć, zrobić zakupy, iść do fryzjera, do dentysty. Jednym słowem wymarzone 4 dni :) Trzy pierwsze rzeczy zrobiłyśmy bez problemu. Gorzej było z dentystą. Jakiś czas temu zaczął mnie boleć ząb/zęby. Mając w perspektywie jechanie do Mwanzy dopiero za jakieś 3 tygodnie zaczęłam brać antybiotyk mając nadzieję że to może jakiś stan zapalny z zatok który promieniuje do zębów. W sumie do tej pory nie wiem co to było ale po antybiotyku przestało mnie boleć. W Mwanzie więc udałam się do jedynego dobrego dentysty w promieniu kilkuset kilometrów kwadratowych. Umówiłam się za wizytę na poniedziałek rano. W poniedziałek 10 minut przed wyjściem z domu zadzwoniła Pani recepcjonistka że dentysta dostał malarii i nie będzie przyjmował dziś. A my dziś po południu już musimy wracać do domu. Dzięki Bogu, ząb od tamtego momentu nie boli więc może nie będzie bolał przez kolejny miesiąc zanim znowu się nie zjawie w Mwanzie. A następny raz to już będzie początek września gdy Jola wróci po swoim 3-miesięcznym urlopie w Polsce. Już się nie mogę doczekać… :):):):)
Nasze piaskowe tereny
Droga do Mwanzy
Na przystanku autobusowym
Po prawej moja szefowa s.Kathleen :) a po lewej s.Casi i s.Lucy

Ps. Do wszystkich przygotowujących się do pracy na Misji - uczcie się wszystkiego co się da - bo potem przyjdzie Wam się zmierzyć nawet z budowaniem i z krojeniem świnki :) NA MISJACH WSZYSTKA WIEDZA SIE PRZYDA ! :):):):)



S.Kathleen wyjeżdża na dniach na 6 tygodni więc mi zostaje na głowie klinika. Dlatego przeszłam ostatnio kilka dni "kursu" obsługi pomp wodnych w okolicy, generatotów prądu, solarów słonecznych, księgowości, bankowości, wypłaty, zamawianie leków, transferu chorych, kontroli z Ministerstwa Zdrowia itd itd. To będzie na pewno ciekawe 6 tygodni :):):):)

czwartek, 14 lipca 2011

Baraka Baraka

Któregoś poniedziałku po południu, już szykowałam się powrotu z pracy z myślą o rzeczach, które mi zalegają do zrobienia, gdy na salę porodową trafiła moja rówieśniczka, 23-letnia kobieta ciężarna w „dziwnym” stanie. Była przytomna ale nie komunikatywna kompletnie. Po wszystkich badaniach wyszło, że jest to 34 tydzień ciąży, wewnątrzmaciczna śmierć dziecka, 3-cia ciąża, czynność skurczowa regularna, rozwarcie szyjki macicy 4 cm, krwawienie z pochwy, temperatura 35,0’, ciśnienie krwi – nie możliwe do zbadania, prawa strona pacjentki opuchnięta (2 razy większa niż lewa strona). Wkłucie dożylne w celu podania płynów infuzyjnych próbowaliśmy założyć 8 razy z powodu dużej kruchości naczyń. Sąsiadka pacjentki, która z nią przyszła do przychodni opowiedziała o sytuacji, która miała miejsce 2 tygodnie wcześniej. Pacjentka pobiła się bardzo dotkliwie ze swoją rodzoną siostrą – poszło o dom, w którym oboje mieszkają. Analizując jej realny stan – to musiała być niezła bójka skoro zmarło dziecko w jej łonie. Za chwilę pojawiło się też 2 mężczyzn – jeden to mąż pacjentki a drugi to kochanek, z którym była w tej ciąży. Gdy ja szykowałam swój zestaw „ratunkowo-karetkowy” oni wciąż się sprzeczali który z nich ma pojechać z nami do szpitala – bo jedyne co mogliśmy zrobić to przetransportować do szpitala rządowego w Shinyandze – godzinę drogi od nas. Ruszając z przychodni jeszcze tylko krótka modlitwa o Opatrzność Bożą i pomoc naszych Aniołów Stróżów bo szczerze mówiąc – bałam się potwornie patrząc na stan pacjentki – wiedziałam że musimy pędzić ile się da by jej „nie stracić”. Pojechaliśmy naszym ambulansem – kierowca Daudi, mąż pacjentki z przodu a ja z pacjentką i z sąsiadką z tyłu. Samochód który na co dzień jest osobowy przekształcany jest w miarę potrzeb w karetkę – tym razem na podłodze z tyłu na małym materacu położyliśmy pacjentkę, na rączce do trzymania się, która znajduje się na wysokości „poddasza” samochodu przywiązaliśmy sznurem kroplówkę, która była naszym ciągłym utrapieniem. Ja usiadłam przy nogach pacjentki , średnio co 10 minut zerkając pod jej sukienkę w celu określenia postępu porodu bo skurcze pojawiały się co jakieś 3-4 minuty( do tego pacjentka wymiotowała) . Stwierdziłam że badanie wewnętrzne w tych warunkach niczego nie wniesie konkretnego, a wręcz może dostarczyć większych dolegliwości rodzącej więc to odpuściłam. Zresztą pamiętałam jak doświadczone położne-wykładowczynie na studiach uczyły nas że chociażby patrząc na tkanki krocza rozciągające się w czasie skurczu lub nie - możemy stwierdzić czy należałoby już założyć rękawiczki do porodu :) Zresztą już i tak wystarczającym ekstremem w trakcie jazdy z prędkością 120km/h była zmiana kroplówki i ciągłe „poprawianie” wkłucia dożylnego. Ale, dzięki Bogu, dojechaliśmy szczęśliwie i potem dowiedzieliśmy się, że pacjentka miała cięcie cesarskie. Dziecko, tak jak już wcześniej zdiagnozowaliśmy, było martwe.

Innego dnia na naszej „izbie przyjęć” (jedyna polska nazwa mogąca określić to miejsce:) ) urodził się wcześniak. Siostra Monika, która siedziała wtedy w OPD chciała wykonać badanie wewnętrzne pacjentce która przyszła z „bólem w podbrzuszu w 6 miesiącu ciąży”. Gdy pacjentka zdjęła ubranie s.Monika zobaczyła główkę w kroczu i zdążyła tylko założyć rękawiczki. Na świecie pojawiła się 1,2 kilogramowa dziewczynka, która w skali Apgar otrzymała 6-7-8 punktów w kolejnych minutach życia. Mama była zmęczona/przestraszona/do tego chyba też nie za bardzo chciała opiekować się maluszkiem. Monika, bo tak dostała na imię ta dziewczynka, zmarła jednak po kilku godzinach życia.

W 4 dni po tym mieliśmy kolejny poród przedwczesny (ok. 28 tyg.ciąży). Urodził się tym razem chłopiec, także o wadze 1,2 kg. W czwartek wieczorem odbył się jego chrzest – mama wybrała imię Piotr, a to przecież oznacza „skała”; i przy szpitalnym łóżku, przy słabej świetlówce, rodzicach chrzestnych ( Ja i Agata) , zagrzmiało „Piotrze, ja Ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, Amen” wypowiedziane przez s. Kathleen. Był to dla mnie najbardziej wzruszający chrzest, w jakim brałam udział. Piotruś zaraz po chrzcie przyssał się do strzykawki, z której jest karmiony. Mama nie ma wciąż pokarmu więc póki co bierzemy pokarm od innych kobiet/położnic. Jedyny warunek mama musi być – PMTCT 2 – czyli niezarażona wirusem HIV. Póki co mamy szczęście bo codziennie jest poród a kobieta po porodzie zostaje max 24 h więc do dziś Piotruś ma co jeść. To nic że codziennie mleko pochodzi od innej kobiety ale najważniejsze, że jest! Mama Piotra wciąż pracuje nad sobą ale chyba bardziej chodzi o zblokowanie psychiczne niż fizyczne laktacji. Póki co mój chrześniak ma się dobrze, ma już 5 dni, je co 2-3 godziny, wypróżnia się regularnie. Jutro sprawdzimy wagę więc zobaczymy czy przybiera.

(Następnego dnia po napisaniu tego powyżej Piotruś zmarł a my mamy nadzieje że kolejne wcześniaki uda się uratować)
(obok zdjęcie z Piotrusiem i jego mamą)



W ostatni piątek też był poród. Ciąża 7, Poród 7. Leah bo tak ma na imię pacjentka przyszła do nas nad ranem z 8cm i zachowanym płynem owodniowym. Swoją drogą – jakim cudem do diaska w Polsce tylko może 1% kobiet dochodzi do pełnego rozwarcia z zachowanym płynem owodniowym? Dlaczego zachowany pęcherz płodowy jest uważany za niektórych za przeszkodę w normalnym porodzie? Tutaj z mojego doświadczenia, choć małego wychodzi że nawet u ok. 80% pęcherz płodowy pęka w drugim okresie porodu. A więc można!




Wracając do tego porodu, narodziła się Monika, 3,3 kg, 10 pkt w skali Apgar. Jedynie co nas niepokoiło to obfite krwawienie w 4 okresie porodu, po wydaleniu łożyska. Podczas masowania macicy była ona twarda ale jakoś trochę „mała” jak na 5 minut po porodzie. Zastanowiło mnie to trochę ale nie pomyślałam że to może być to co się potem okazało!! Podaliśmy dożylnie Ergometrin, lecz krwawienie nie ustało. Zawołałyśmy naszą felczerkę. W badaniu we wzierniku ukazał nam się ciemnobrunatny „mięsień”. Dla mnie było jasne – wynicowanie macicy. Dziewczyny, tzn. Jackie i Eunice spojrzały na mnie z wzrokiem „co to jest?”. Gdy im powiedziałam, Eunice stwierdziła że w sumie widziała to 2 razy i że odprowadzała to „coś” na miejsce 2 razy choć sama nie wiedziała co to jest. Dla mnie był to pierwszy raz gdy widziałam wynicowanie – w końcu to jedno z bardzo rzadkich powikłań poporodowych. Jackie, nasza felczerka wciąż nie dowierzała, że coś takiego może się wydarzyć. Decyzja zapadła – Eunice spróbuje „odprowadzić” macicę na miejsce. Udało się! Na koniec przewiązaliśmy kobietę w pasie grubym materiałem, który podtrzymywał macicę – kobieta była bardzo szczupła więc przez powłoki brzuszne łatwo było wyczuć obkurczoną macicę, teraz już prawidłowych wymiarów! Następnie pozostawiliśmy ja na kilka godzin w pozycji leżącej, podaliśmy płyny infuzyjne i antybiotyk a już kolejnego dnia Leah i Monika wyszły do domu. Powody wynicowania ? – wielorództwo oraz nieprawidłowe prowadzenie 3 okresu porodu przez jedną z pielęgniarek, która „pomagała” urodzić się nieodklejonemu jeszcze łożysku:/ Niestety zdarza się to i u nas…

Baraka, 8-miesięczny chłopiec, był u nas na oddziale miesiąc temu – ważył 8 kg . W zeszłym tygodniu ponownie przyjęty został na oddział – tym razem z powodu przewlekłej malarii i biegunki. Waga pokazywała 5kg. Wyglądał strasznie – jego oczy, choć piękne, odziedziczone po mamie, zapadły się w oczodoły, co jest jednym z objawów głębokiego odwodnienia. Gdy go brałam na ręce, był jak mały kurczaczek, który piszczał, płakał tak delikatnie, cichutko, na wpółprzytomny. Jego oboje rodzice chorują na AIDS. Tata zachorował pierwszy, zaczął leczenie, potem ożenił się z mamą Baraka, lecz nic jej nie powiedział, że jest chory, choć wiedział o tym i do tego był na leczeniu. Tym samym mama została zarażona bez jakiejkolwiek wiedzy, przez swojego męża. Potem urodził się Baraka – Baraka w języku suahili znaczy błogosławieństwo. To dziecko było dla nich wielkim błogosławieństwem od Boga. Po jakimś czasie mąż zostawił mamę Baraka i wyprowadził się, zostawiając ich samych. W poniedziałek zrobiliśmy test Barakowi na obecność wirusa HIV – test był pozytywny. Jeszcze tego samego dnia zaczął leczenie ART. Po południu stan się pogorszył, kilkakrotnie wpadał w bezdech a wieczorem zasnął już na zawsze. Mama jeszcze długo płakała… Bo jak tu nie płakać jak błogosławieństwo od Boga umiera? Jak wielką tajemnicą są dla nas drogi i plany Boże, szczególnie te najtrudniejsze i najbardziej bolesne? Dzisiejsza Ewangelia mówi „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię.” To do nas należy pierwszy krok by po prostu przyjść . Przyjdźcie…





Kilka zdjęć z codziennej pracy: klinika dla chorych na AIDS, szczepienia noworodków, a także pośród osiołków :)



niedziela, 19 czerwca 2011

Eye - camp / Siku ya macho

Już w tamtym roku opisywałam na blogu dzień dla osób z problemami okulistycznymi u nas w przychodni. Mamy zaprzyjaźnionego lekarza okulistę , który raz w miesiącu przyjeżdża na konsultacje i także, jesli są – operacje. W tym miesiącu, czerwcu zorganizowaliśmy 2-dniowy eye-camp. Ogłoszenia poszły po okolicy więc we wtorek, pierwszy dzień zjawiły się tłumy, które mogły otrzymać bezpłatnie konsultację okulistyczną, leki oraz także operację i nocleg w szpitalu. Jedynym kosztem było „założenie” karty w przychodni (2000 szylingów czyli cale 4 złote) oraz zapewnienie sobie posiłku. Jak się potem okazało pierwszego dnia konsultacje z leczeniem otrzymało ponad 140 osób, ok. 50 osób zakupiło sobie okulary korekcyjne w cenie 5000 szylingów (10 zł) a 23 osób z kataraktą czyli zaćmą zostało zakwalifikowanych do operacji. Operacje zaczęliśmy we wtorek o godzinie 17.00. O godz. 22.00 po ok. połowie pacjentów padliśmy ze zmęczenia i zdecydowaliśmy że kolejna połowę dokończymy jutro.
Ktoś zapyta - co położna wie o okulistyce? NIC, KOMPLETNIE NIC! :):):):) Ale sytuacja zmusza do nauki nawet tej abstrakcyjnej dla mnie dziedziny medycyny więc przez 2 dni bawiłam się w instrumentariuszkę na sali operacyjnej na zmianę ze studentami medycyny z Irlandii o których już wspominałam poprzednio. Operacja to nic w porównaniu z tym co działo się podczas odsłaniania bandaży, kiedy pacjenci z wielką radością mówili – WIDZĘ! Ile było radości, wzruszeń, ile pytań w tym czasie. Jedna babinka ok. 80-letnia, która oba oka (czy to jest poprawnie po polsku????) miała chora i od wielu lat nie widziała, pierwsze co powiedziała po zdjęciu bandaży to „Ninaona WAZUNGU” czyli „widzę białych ludzi” bo akurat stałam przed nią ze studentami medycyny. A kolejnie stwierdziła, że jest tak szczęśliwa że widzi, że chciałaby nas odwiedzić w naszym kraju :) Na zakończenie tych dni okulistycznych dostajemy piątkową Ewangelię gdzie Jezus mówi „ Lecz jeśli Twoje oko jest chore, całe Twoje ciało będzie w ciemności”. I choć wiemy, że to przenośnia dotykająca naszego życia duchowego to my, świadkowie odzyskiwania wzroku przez te 23 osoby widzieliśmy jak ważne dla tych ludzi było móc znów zobaczyć światło dzienne!!!








Z Isaackiem, o którym pisalam w poscie "Dar Zycia"









Jeden jedynie przypadek z tych 23 osób – 11-letniej Mwajumy – bardzo nas smuci. Przeprowadzić operację to połowa sukcesu, druga połowa to odpowiednia higiena. Pomimo opatrunku u Mwajumy wdało się zakażenie pooperacyjne do jej oka i 2 dni po operacji miała opuchliznę oka w wielkości jabłka antonówki. Niestety opatrunek nie pomoże gdy oko jest przecierane przez rodzinę brudnym a raczej powiedziałabym „niesterylnym” kawałkiem materiału. Zastosowane leczenie nie pomogło więc wczoraj przetransportowaliśmy ją do szpitala w Kahamie. Niestety, jak się okazało, zakażenie jest poważne i jest ok. 50% szans uratowania tego oka. Mwajuma nie umie pisać, nie umie czytać, nie umie nawet języka suahili tylko plemienny język sukuma. Nie poszła nigdy do szkoły ze względu na swoje problemy z oczami. Na drugie oko widzi ale bardzo słabo – także jest zaatakowane przez kataraktę. Operacja była dla niej szansą, z której skorzystała. 50% szans to wciąż dużo a teraz będzie przebywać pod specjalistyczną (mam nadzieję??) opieką . Reszta już jest w rękach naszego Stwórcy.

MWAJUMA

Wczoraj, mimo, że byłam „off” zostałam wezwana do pomocy na oddziale bo przychodnia przeżywala oblężenie, mimo, że sobota. Ostatnia rzecz, którą zrobiłam było USG u kobiety w 3 miesiącu ciąży, skarżącej się na ból brzucha, gorączkę, wymioty. Z wyników krwi wyszło, że ma malarię ale podczas USG okazało się coś o wiele bardziej gorszego. Pacjentka była owszem w ciąży ale pozamacicznej. Dziecko zagnieździło się w jajowodzie i jakby nigdy nic „robiło maratony” kopiąc mamę co nie miara! co mogłam zauważyć na USG. Było równo 12 tygodni ciąży. W ciągu 5 minut kobieta siedziała już w ambulansie w drodze do szpitala rządowego w Shinyandze. Nawet sobie nie wyobrażam co by było… gdyby jajowód pękł razem z workiem owodniowym, podczas spokojnego bytowania sobie tej kobiety w wiosce na naszej półpustyni...