niedziela, 26 września 2010

Czy ja jestem Filipinką?

Czas biegnie jak szalony. Jestem w Tanzanii już od ponad 2 tygodni – czyli ponad pół miesiąca a mam być tu 3 miesiące. Czuję, że zanim się obejrzę to czas będzie wracać. Dlatego póki mogę wykorzystuję każdą chwilę by nie żałować, że czegoś nie zrobiłam, nie zobaczyłam a mogłam.
W ubiegły czwartek w naszej klinice był „antenatal clinic” czyli taka nasza poradnia dla ciężarnych. W każdy czwartek kobiety ciężarne z okolicy przychodzą na badania kontrolne – jest to zwykle waga, ciśnienie, chwyty Leopolda, obwód brzucha i słuchanie tętna. Oprócz tego jeśli chcą mogą mieć zrobione USG, które kosztuje BAGATELA! 500 szylingów tanzanijskich czyli ok. 1zł. Dodatkowo kobiety dostają leki profilaktyczne przeciwko malarii, kwas foliowy i żelazo a te, które są zarażone wirusem HIV – leki antyretrowirusowe, które mają za zadanie ochronić dziecko przed zakażeniem. Kobiet przyszło bardzo dużo, podobno jest tak co tydzień. Zapamiętałam jedną 22-letnią ciężarną, która była zarażona wirusem HIV a odmówiła wzięcia leków antyretrowirusowych, bo jak sama powiedziała, nic jej nie dolega, dobrze się czuje więc to niemożliwe, że jest zarażona.
Na sobotę dostałyśmy zaproszenie na zakończenie roku szkolnego dla Form IV – odpowiednik 3 klasy Liceum/Technikum. Tutaj trochę inny jest ten system nauczania, jeszcze nie mogę go zrozumieć, w każdym bądź razie to było Form IV, którzy za parę dni będą zdawać egzaminy a potem idą do Form V i Form VI . Impreza była z wielką pompą – trwała od 9 a skończyła ok. 17. Niektórzy z uczniów Form IV są w programie Duchowej Adopcji prowadzonej przez CChW Solidarni więc mogłyśmy z Jolą poznać ich bliskich, którzy także przyjechali nieraz z bardzo daleka by świętować sukcesy szkolne swoich pociech.


Bardzo się cieszyłam, że mogłam uczestniczyć w tej uroczystości, tym bardziej, że część osób już wcześniej mnie znało a teraz przychodziło pozdrowić mnie i porozmawiać. Spotkałyśmy też Wilfridę – którą nieraz gotuje nam w domu lokalne specjały. Wilfrida ma 22 lata, jest obecnie w 2 ciąży i rodzi w listopadzie. Powiedziała, że chciałaby bym przyjęła na świat jej drugie dziecko. Mam nadzieję, że to się uda bo bardzo polubiłam tą dziewczynę – jest naprawdę sympatyczna. Zresztą sami spójrzcie jak ciocia Monika zapoznawała się z Mtoto –czyli dzieciątkiem w brzuchu Wilfridy.

W niedziele odbyła się za to kolejna impreza – Wawato – czyli spotkanie kobiet katolickich z wielu okolicznych . Rano była 3 godzinna Msza Święta, na której było moje oficjalne zapoznanie z lokalną wspólnotą. Na ogłoszeniach parafialnych ks. Bembo zaprosił mnie do mikrofonu bym powiedziała coś o sobie. Przedstawił mnie jako Monika z Filipin i wywołał tym niezłe zamieszanie bo wszyscy myśleli, że jestem z Polski. Wszystko zaczęło się od ostatniego poniedziałku – pewien Irlandczyk spytał, czy nią jestem bo tak wyglądam. Słyszał to właśnie ks. Bembo, który sam jest Filipińczykiem i od tej pory jestem jego siostrą z Filipin. Dziś na Mszy zostałam nią oficjalnie. W sumie już wcześniej w Polsce słyszałam parę razy, że mam rysy azjatyckie – dziś to całkowicie zaakceptowałam i nie tylko jestem Polką ale i Filipinką. A co więcej zostałam też dziś ochrzczona Tanzanijką – powiedział to taki dziadzio Antoni, który usłyszał mój język suahili. Oczywiście, że dopiero zaczęłam się uczyć ale staram się go używać, witać się z ludźmi w tym języku.


Nigdy nie przypuszczałam, że powiem to w Afryce ale JAK TU ZIMNO!!! W dzień owszem, temperatura jest ogromna a słońce pali skórę ale za to nad ranem w ostatnim tygodniu było straaaasznie zimno. Wieczorem otwieram oba okna, bo zasnąć nie mogę. Pod moskitierą jest jeszcze bardziej gorąco. Za to nad ranem nakrywam się prześcieradłem, ciepłym kocem i jeszcze się trzęsę. Któregoś dnia jak wstałam to aż ubrałam dres – Jola się ze mnie śmiała. Ale pocieszam się – nie jest tak codziennie – po prostu w ostatnim tygodniu były silne wiatry, nie wiem kurka skąd – czy znad Oceanu Indyjskiego, czy z Sahary przyszły ?? ale wiem, że to one powodowały to przeraźliwe zimno nad ranem. Dzięki Bogu już się uspokoiły i znowu jest cieplutko w nocy w dzień upalnie! Ja nie wiem jak ja przeżyję powrót do Polski w środku zimy…???

środa, 22 września 2010

Bugisi kijiji (czyt. kidżidżi)

Od niedzieli wieczorem jestem w miejscu, które przez najbliższe 3 miesiące będzie moim domem czyli w Bugisi. Mieszkam razem z 2 Misjonarkami Świeckimi SMA – Ewą Łangowską i Jolą Kazak. Ewa zajmuje się całą administracją przychodni zdrowia a Jola uczy matematyki w okolicznej szkole Don Bosco. Choć Bugisi to mała wioska to naprawdę prężnie działająca. W naszym otoczeniu jest dużo zabudowań misyjnych – są budynki parafialne, kościół, jest dom w którym mieszkają siostry OLA (Our Lady of Apostoles), jest Home Craft – szkoła zawodowa dla młodych dziewczyn i jest też całe Dispensary czyli przychodnia zdrowia ale naprawdę rozbudowana. Właśnie w poniedziałek wybrałam się do przychodni na pierwsze poznanie. Jestem pod wrażeniem poziomu tej placówki bo w porównaniu z państwowymi przychodniami to jest tutaj naprawdę super. Ta placówka nie jest państwowa – jest prowadzona właśnie przez siostry OLA. W przychodni tej znajduje się nie tylko „mój” oddział czyli s. porodowa i oddział położniczy ale także oddziały „ogólne”, osobny pokój dla kobiet, osobny dla dzieci i osobny dla mężczyzn. Jest też taka powiedzmy „izba przyjęć” gdzie przychodzą pacjenci z różnymi dolegliwościami i potem też jeśli tego wymaga sytuacja – są kładzieni na oddział. Jest także mała sala zabiegowa gdzie oprócz prostych zabiegów ginekologiczno-położniczych są tez przeprowadzane zabiegi obrzezania mężczyzn. Mężczyźni sami decydują się na obrzezanie, bo ja twierdzą po1. jest to bardziej higieniczne a po 2. Działania ochronne przeciw HIV/AIDS ( w to akurat wątpię). W przychodni funkcjonuje też taka poradnia dla zarażonych wirusem HIV/AIDS – pacjenci zarejestrowani jako zarażeni przychodzą tu na kontrolne wizyty i po odbiór leków.

W poniedziałek po południu wybrałam się z Ewą i s.Casi na lokalny targ , który odbywa się tu w każdy poniedziałek. A na targu – mydło i powidło czyli wszystko czego człowiek zapragnie łącznie z walizkami wszelkiego rozmiaru. Wracając z zakupów spotkałyśmy Julie – wolontariuszkę z Niemiec, moją rówieśniczkę która przez najbliższy rok będzie pracować w prowadzonym przez Siostry ze zgromadzenia Notre Dame domu dla młodych dziewczyn.
Wieczorem mieliśmy niespodziewanych gości – jednego księdza SMA z Irlandii i 2 mężczyzn ze Stanów Zjednoczonych. Przyjechali na nijako „inspekcje” bo kilka dobrych lat temu między innymi dzięki nim Bugisi rozwinęło się mocno.
We wtorek udałam się z Jolą do jej szkoły – zobaczyć jej miejsce pracy. Jest to szkoła salezjańska w której uczy się obecnie kilkaset uczniów. Jest to odpowiednik naszego gimnazjum i liceum. Niektórzy uczniowie mają obecnie tydzień egzaminów – 2 egzaminy dziennie, każdy z innego przedmiotu. Poznałam też część nauczycieli, którzy mnie bardzo ciepło przyjęli a jedna z nauczycielek będzie uczyć mnie języka suahili. Zaczynamy od dziś czyli środy – codziennie 1,5 godziny.
Egzaminy w szkole
Co do samych terenów – jest tu bardzo sucho, niektórzy nazywają te rejony półpustynią i rzeczywiście coś w tym jest. Wkoło żółto, w ciągu dnia słońce pali niemiłosiernie a wody jest nie za wiele. Z oszczędności wody postanowiłam myć głowę co 2 dzień. I naprawdę nie tylko na tym z dziewczynami oszczędzamy wodę ale na wielu rzeczach. Do końca pory suchej nie powinno nam zabraknąć ale w sumie nie jest pewne kiedy zacznie się pora deszczowa. Mówi się, że około połowy listopada. Wczoraj wieczorem spadło dosłownie kilka kropelek deszczu – chyba jakaś mała anomalia.

Afryka uczy mnie pokory i doceniania tego co mam – bo mam dużo a niektórzy wokół mnie mają naprawdę niewiele. Ja mam co jeść, co pić, gdzie spać. Dla niektórych nawet jutro jest niepewne.

sobota, 18 września 2010

Kuku na wali kila siku!

Czwartek w Itimbii zaczynamy Mszą Świętą o godzinie 7.00 Słońce dopiero wstaje więc jest jeszcze rześko i przyjemnie. Jedziemy najpierw do Ushirombo a potem Masumbe gdzie zostajemy na noc. W Masumbwe jest tak gorąco że po popołudniowej sjeście budzę się cała mokra. Przed kolacją poszliśmy odwiedzić katechistę z rodzinką. Akurat mieli gości więc podwórko było pełne dzieci. Jeden taki brzdąc, na oko 2-letni po przywitaniu podszedł do mojej nogi i zaczął ją głaskać i przyglądać się białemu kolorowi skóry. Jedna z kobiet, a w sumie to z dziewczyn bo miała jakieś 17 lat trzymała na rękach około roczną córeczkę, ale widać było że ma ona lekkie porażenie mózgowe – miała bardzo słabe napięcie mięśniowe. Zaczęliśmy o tym rozmawiać. Okazało się, że dziewczynka urodziła się z ciąży bliźniaczej, poród odbył się drogami natury a drugie dziecko jest całkowicie zdrowe. Wyjaśniłam jej możliwe przyczyny porażenia ale jednocześnie powiedzieliśmy z o. Tomkiem, że dziewczynka wcale nie musi być także upośledzona umysłowo – póki co rozwija się dobrze – jedyny problem to upośledzenie ruchowe, więc zachęcamy do rehabilitacji, jeśli jest tu w okolicy dostępna. Jedyne co mnie tu jeszcze szokuje to często bardzo młody wiek mamy ale chyba muszę się przyzwyczaić bo moimi pacjentkami w Bugisi będzie dużo młodych dziewczyn.

Mam jeszcze problem z robieniem zdjęć – tzn. krępuję się jeszcze wyciągać w gościach aparat i robić zdjęcia – mam wrażenie, że pomyślą że jestem kolejną turystką, która przyjechała robić zdjęcia - a tego nie chcę. I właśnie jak szliśmy do domu tego katechisty to nie wzięłam aparatu. Za to jak tam siedzieliśmy to jedna z kobiet wyciągnęła aparat i poprosiła o zdjęcie z nami, potem kolejna z kobiet zrobiła to samo. Hm, chyba już moje opory do robienia zdjęć topnieją 

W piątek akurat ks. Tomasz miał Mszę Świętą w jednej z wiosek. Pojechaliśmy tam przed południem. Najpierw zaproszono nas na herbatkę i ciabatę (tutejsza tortilla) jak widać na zdjęciu. Dobrze, że to była gorąca herbata bo przynajmniej miałam pewność, że wszystkie mikroprzyjaciele w wodzie zginęły podczas gotowania– bo woda z początku miała kolor brązowy  Po lekkim posiłku udaliśmy się do kaplicy. W koło mnóstwo dzieci w wieku szkolnym (obok była szkoła) i mamy z małymi dziećmi. Po Mszy Świętej zaproszono nas na obiad do tej samej rodzinki co wcześniej – rodzinki nauczyciela z pobliskiej szkoły. Jego żona jest w ciąży, co drogie koleżanki położne ( i nie tylko) możecie zobaczyć na zdjęciu :)

A na obiad to co jem codziennie od kilku dni – ryż i kurczak z sosem pomidorowym. I tu uwaga do Grzesia – podając kolejne ptasie mleczko przed wyjazdem mówiłeś –„Jedz, w Tanzanii Ci zleci” – tak, jak będę mieć codziennie kurczak z ryżem na obiad a czasami i dodatkowo na kolację to na pewno zleci :)
A i jeszcze uwaga do mamy – jak wrócę w grudniu to proszę o coś innego na obiad niż kurczak bo może po 3 miesiącach już mi się znudzi :)
Dla odmiany w piątek na kolację ugotowaliśmy rosół z kury – ale z torebki więc chyba to kury nie widziało na oczy – za to taki rosołek z makaronem – MALINA!

Właśnie się nauczyłam jeździć na motorze - nauczyłam to może za dużo powiedziane ale najgorsze czyli ruszanie już umiem. Wielki ten motor, ale dosięgam do ziemi nogami :) A no i jeszcze dzieciaki w okolicy uciekają jak mnie widzą na motorze - więc chyba jeszcze muszę się trochę poduczyć :)

A w niedziele ostatni mój przystanek czyli BUGISI :) Nie wiem jak tam będzie z Internetem więc proszę o wyrozumiałość.
Aha, minęło mi tydzień w Tanzanii – mam wrażenie jakby było więcej tych dni ale to chyba dlatego, że tak wiele tu nowości. W sumie złapałam się na tym, że tych informacji nowych jest tu tak dużo, że ciężko mi to wszystko zapamiętać. Do tego dochodzi nauka j. suahili, który może jest i jasny ale to ciężko mi zapamiętać te „egzotyczne” słówka.

środa, 15 września 2010

Sukumaland

Weekend się skończył więc czas wreszcie wybrać się na zakupy. W poniedziałek rano oddaliśmy samochód o. Tomka do warsztatu – naprawa miała potrwać ze 3 godziny więc poszliśmy na miasto. Pierwsze co zaliczyliśmy to bank. Czekała tam na mnie miła niespodzianka – klienci banku częstowani są kawą lub herbatą, które pracownica banku przynosi na tacy o średnicy metra. Kto chce – to pije w trakcie czekania na swoją kolejkę do okienka.
Kupiłam tez już kartę z numerem tanzanijskim (jeśli ktoś chce mój numer to proszę o meila - jest o wiele taniej niż na mój Orange-owski numer) .
Po zakupach wróciliśmy do mechanika, jednak okazało się, że jeszcze jedna rzecz jest popsuta więc samochód zostaje tam do wieczora. Ku mojej wielkiej radości, ks. Tomek oznajmił mi, że w takim razie wracamy do domu dala dala (pisałam o nich wczoraj). Naprawdę bardzo się ucieszyłam bo to było moje skryte marzenie od dawna :) A więc wystarczyło tylko znaleźć dobry busik – mieszkamy w dzielnicy Bwiru, ale że trasy busików sa przeróżne więc musieliśmy znaleźć odpowiedni. Pytamy, JEST – udało się. Są jeszcze 2 miejsca wolne, więc się mieścimy. Jak się okazało – kolejne 3 osoby, które weszły też się zmieściły  Siadam z tyłu, przy wielkim otwartym oknie – aby się zmieścić część mnie, lewa strona od pasa w górę musi wystawać za oknem. Buzia mi się cieszy, bo sytuacja jest dosyć śmieszna – ja w połowie na zewnątrz, w głośnikach gra muzyka na full a w 12 osobowym busie jedzie nas 20. W każdym dala dala jedzie Pan Skarbnik, który pobiera opłaty. Nasz Pan Skarbnik ma na sobie 2 pary długich spodni – gdy wychodził na jednym z przystanków jedne mu zsunęły się do kolan – nie poprawił, dalej tak chodził. Dobrze, że drugie zakrywały to co trzeba. Co chwile musiałam uważać na „leżących policjantów” których tu niemało a kierowcy dala dala niespecjalnie przy nich zwalniają więc można się trochę poobijać.
DALA DALA w Mwanzie

We wtorek słońce piekło niemiłosiernie już od samego poranka. Bogatsza o wczorajsze doświadczenie upału w mieście, założyłam okrycie na głowę – jest dobre 35’ , bezchmurne niebo i delikatny wiaterek ochładza ciało. To o wiele przyjemniejsze niż te ulewy i zimno w Polsce, które mnie żegnały. Domyślam się, że w grudniu też nie przywita mnie upał.
Wracając z miasta wstąpiliśmy do Suzette – także Misjonarki Świeckiej SMA ale z prowincji USA, chociaż Suzette tak naprawdę pochodzi z Trynidadu i Tobago. Bardzo sympatyczna dziewczyna. W Mwanzie pracuje od roku w przedszkolu dla dzieci zarażonych wirusem HIV. Część z nich już ma objawy AIDS. Dzieci jest 20 kilka. Mają normalne zajęcia i zabawy oraz są dodatkowo otoczone opieką medyczną. O tym , że dzieci mają HIV pamiętałam tylko przy wejściu. Wiadomo, że w kontakcie z osobami z HIV trzeba zachować szczególną ostrożność ale tym chyba co najbardziej im potrzeba to opieka i miłość bezinteresowna. Separacja czy odrzucenie na pewno im nie ułatwi życia – krótkiego i ciężkiego ale zawsze ŻYCIA.

W środę ruszyliśmy do Itimbii – kolejny przystanek na drodze do Bugisi. Itimbya to misja, gdzie pracuje ks. Tomasz – położona ok. 190 km od Mwanzy - drogą na skróty czyli trzeba trochę płynąć promem przez jezioro – tak też zrobiliśmy.
Przystań dla promu

Po zjechaniu z promu czekało nas 3,5h jazdy przez wioski. Domki porozrzucane na wiele (kilo)metrów kwadratowych świadczyły o tym, że to jest wioska. Co chwila na drogę wychodziły stada krów wraz z pasterzami. Plemię Sukuma, które zamieszkuje te tereny zajmuje się przede wszystkim hodowlą bydła – ich stada często liczą kilkadziesiąt krów. Do tego dochodzi spora ilość małych kózek a czasem i baranków.
Jakby ktoś się wybierał w te rejony małym samochodem osobowym to nie polecam – gwarantuje, że się przejechać nie da. Po drodze można spotkać wiele pułapek, mostów, dziur, które na pewno was zatrzymają. Po 3 godzinach naszej drogi kręgosłup dał się we znaki wytrzęsiony na dziurach i uskokach. Dlatego po dojechaniu do Misji w Itimbii zrobiłam sobie drzemkę. Teraz jesteśmy po kolacji o próbuje dostać się do Internetu :) Jesteśmy daleko od miasta więc mam problem z zasięgiem w komórce.


Ps. Wiem, że dziś moje drogie koleżanki położne miały egzamin na studia magisterskie – pamiętałam o Was i wierzę, że wszystkie dostaniecie się! Pozdrawiam Was serdecznie! Tutaonana! (Do zobaczenia w j.swahili)

Ps2. A za oknem cykanie cykad, śpiew ptaków, szelest suchych traw i drzew i niekończąca się przestrzeń ... czyli Afryka w pełnej okrasie. Chcę Wam to wszystko przekazać, pokazać, zarazić Was Afryką...

niedziela, 12 września 2010

Karibu Tanzania!


Po 14h lotu, 4 startach i 4 lądowaniach – JESTEM W TANZANI. Pierwsza noc w stolicy, Dar es Salaam była spokojna. Jestem zaskoczona po 1: małą ilością jaszczurek, po 2: ciepło/zimnymi nocami, po 3: swoją szybką aklimatyzacją  Powiem szczerze – czuję się tu bardzo dobrze. W nocy musiałam stoczyć bój o pierwszeństwo w moim pokoju z takim jednym insektem – nawet nie wiem co to było, ale było duże, z długimi czułkami i zasuwało po całym pokoju. „Delikatnie” go wyprosiłam i jako, że nie wierzę w życie pozagrobowe zwierząt, jestem pewna , że już nie wróci.

W sobotnie południe dotarliśmy do Mwanzy, nad j. Wiktoria. Jest to dosyć spore miasto, zamieszkiwane głównie przez plemię Sukuma. Jednym z głównych środków transportu jest tu dala dala czyli taki mały busik, pędzący ulicami z prędkością światła. Każda dala dala jest kolorowa a na tyle samochodu znajduje się jakieś przesłanie, sentencja, myśl. Zwykle mają one związek z wiarą, np. „Rzeczą wielką jest wiara”, „Bóg jest wspaniały”, „Zdrowaś Maryjo”, „To jest Boga, a nie białego”, „Allah”. Drugi rodzaj malowideł odnosi się do piłki nożnej. W Mwanzie dużym zainteresowaniem cieszy się liga angielska więc można spotkać dala dala w kolorach i z herbem Manchesteru United, Liverpoolu itd. Zresztą nie tylko samochody zdobi się w barwy klubowe, ale także budynki:

W Mwanzie mieszkamy na placówce regionalnej SMA, więc jestem pośród swoich. W sobotnie popołudnie udałam się z o. Tomkiem na „mały” spacer wokół zatoki jeziora. Spacer trwał prawie 3 godziny, za to dostarczył mi bardzo dużo ciekawych informacji i widoków. Po raz pierwszy spotkałam także Masajów. Mwanza to nie jest region, który zamieszkują ale wielu Masajów przyjeżdża tu szukać pracy. Zazwyczaj ją znajdują, ponieważ dzięki swojej wrodzonej czujności i uwadze, uważani są tutaj za najlepszych stróżów.

Niedziela w Mwanzie rozpoczęła się Mszą Świętą w pobliskiej szkole. Za kaplicę służyły 2 klasy połączone tylko jednymi małymi drzwiami. Msza Święta była taka jak na Afrykę przystało – czyli z mnóstwem rytmicznych pieśni, przy których biodra same zaczynają się kołysać. Było więc radośnie i z tradycyjnymi instrumentami, dzięki Bogu. Mówię tak dlatego, bo w wielu kościołach w Tanzanii odchodzi się od lokalnych instrumentów a wprowadza się, na wzór europejski, organy, gitarę czy nawet perkusję. Efekt nie jest najlepszy, ale chyba gorsze jest to, że zatraca się własne korzenie. Dziś były bębny, grzechotki i tamburyno zrobione z kapsli po coca coli, więc efekt był po prostu ŚWIETNY!

Pozdrawiam wszystkich, szczególnie tych co się martwią - nie macie o co się martwić bo jest wspaniale i tak samo się tu czuję !!! :):):):):):)

czwartek, 9 września 2010

W drogę

Ruszam nad ranem... prawie 60kg spakowane - mam nadzieję, że tyle samo doleci ze mną na miejsce :)
Do usłyszenia już z Tanzanii...
:):):):):):):):):):):):):):):):):)