czwartek, 24 lutego 2011

Viziwi-bubu watoto - Dzieci głuchonieme

Od początku kursu w mojej klasie zastanawialiśmy się dlaczego jeden z nauczycieli, Stefano, mówi strasznie głośno i bardzo wyraźnie. Na początku twierdziliśmy, że to dlatego byśmy lepiej rozumieli jego wymowę w języku suahili. Otóż nie, bo poza lekcjami też był głośny i „wyraźny”. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Stefano mieszka i pracuje w ośrodku dla dzieci głuchoniemych oraz upośledzonych w różny sposób. We wtorek po lekcjach razem z Anną poszliśmy go odwiedzić i poznać jego podopiecznych.



Stefano z dziećmi.





Ośrodek znajduje się niedaleko naszej szkoły; powstał w 2004r. z inicjatywy jednej siostry zakonnej. Obecnie ośrodek zapewnia schronienie dla 80 dzieci, z czego ok. 50 jest głuchoniemych. Pozostałe dzieci są upośledzone fizycznie lub psychicznie w różnym stopniu. Są tu też dzieci z różnymi wadami genetycznymi np. zespołem Downa. Niektóre z dzieci przebywają tu także z powodu bycia zarażonym wirusem HIV. Część z dzieci jest sierotami, część została oddana do ośrodka przez rodziców, a część z nich przebywa tu tylko w tygodniu podczas zajęć szkolnych a na weekendy wracają do domu. Edukacja dzieci z ośrodka zależy od stanu ich upośledzenia – niektóre z nich chodzą do pobliskiej szkoły, niektóre mają indywidualne lub grupowe zajęcia w ośrodku. Uczą się nie tylko podstawowych przedmiotów takich jak matematyka, historia, geografia, angielski itd. ale także krawiectwa i innych praktycznych zajęć. Zapytałam Stefano kto finansuje funkcjonowanie tego ośrodka, Państwo Tanzańskie? Powiedział – nikt. Żyjemy z tego co dadzą ludzie. Stefano nie dostaje tam pensji – w zamian może tam mieszkać i jeść. Jest opiekunem dzieci popołudniami i w weekendy ; od 8 do 16 pracuje u nas w szkole językowej. Pozostali nauczyciele otrzymują małe pensję. Mam wrażenie że dla nich bardziej liczy się dobro tych dzieci niż to co zarobią. Ostatnio jeden stolarz bezinteresownie zrobił i oddał w posiadanie ośrodka łóżka dla wszystkich dzieci.


Jeden z pokoi dla dzieci oraz budynek z pokojami dla dziewczynek.




Dzieci kiedyś dostały też telewizor – tyle tylko że w ośrodku nie ma prądu więc nie mogą z niego korzystać. Czasem jedynie uda im się kupić trochę oleju do generatora prądu wtedy radość w domu jest wielka! Podczas naszego pobytu tam wielokrotnie słyszałam pytania dzieci do Stefano kiedy obejrzą telewizję. Odpowiedź była jedna – później. Później znaczy kiedy z pieniędzy na jedzenie i inne wydatki uda się zaoszczędzić na olej.
Anna, która była ze mną zajmuje się w Tanzanii programami resocjalizacyjnymi dla sierot więc być może uda się im ten ośrodek wziąć w opiekę, przynajmniej część dzieci.
A jakie były dzieci? Przecudne! Pomimo, że większość głuchoniemych to wszystkie robiły w koło dużo hałasu. Spędziłyśmy z Anną w ośrodku prawie 2 godziny i jedynie co mogłyśmy im ofiarować to swoją obecność i zabawę, na którą dzieciaki były bardzo otwarte. Gdy zobaczyły aparat, który wyciągam z torby zrobił się rumor a te które umieją, zaczęły piszczeć. Nie było dla nich większej radości niż zobaczyć koleżankę lub kolegę na ekranie aparatu. Na początku zastanawiałam się czemu tak wielu z nich wyciąga rękę przed aparat – potem do mnie dotarło – one do mnie mówiły, w swoim migowym języku, czasem po swojemu bez znajomości żadnych „szyfrów” języka migowego.
Jedynie czego żałuję, to że z głowy wyleciało mi prawie wszystko co nauczyłam się podczas studiów, na przedmiocie Język Migowy. Ale poniżej zamieszczam filmik z małą Florą, która chce Wam coś powiedzieć. Ci co znają chociaż alfabet – powinni zrozumieć.



Flora jest głuchoniemą, osieroconą, nosicielką wirusa HIV. A mimo to, (a może właśnie dlatego) była w ośrodku najbardziej żwawym i otwartym dzieckiem.
Flora i jej piekne oczy




















































PS. Jutro jadę na weekend do swojego domu w Bugisi - odwiedzić przyjaciół, znajomych . Następnie cały tydzień, od niedzieli do niedzieli, spędzę w Mwanzie – mamy tam coroczne spotkanie wszystkich członków SMA w Tanzanii. Kurs suahili mimo to trwa więc będą to najdłuższe wagary w moim życiu :)
Gorące pozdrowienia !

poniedziałek, 21 lutego 2011

Katikati ya barabara

Wyrzuty sumienia oraz liczne naciski ze strony znajomych zmusiły mnie do napisania czegoś po długiej przerwie. Cóż, prawda jest taka że nauka suahili pochłania mój cały wolny i „niewolny” czas, co drugi weekend wyjeżdżam gdzieś poza szkołę a jeśli na weekend zostaję to zazwyczaj nadrabiam zaległości w czytaniu książek i w przytulaniu się do mojej poduszki ! A więc przepraszam i zapraszam do przeczytania kolejnego wpisu o codzienności Tanzańskiej.

Mój ostatni wpis na blogu zakończył się zapowiedzią odwiedzin Kiabakari. Spędziłam tam weekend w obecności Zosi, koleżanki pielęgniarki i ks. Wojtka Kościelniaka. Owocami mojej wizyty była radość ze spotkania z rodakami oraz dready zrobione własnoręcznie przez Zosię :) Dready od zawsze były moim marzeniem, kiedyś nawet je częściowo spełniłam decydując się na 6 dreadów w czasach licealnych. Potem wypadało ściąć, tym bardziej że nie odważyłabym się przyjmować porodów w dreadach – w Polsce gdzie większość osób uważa dready za coś brudnego i niehigienicznego (pomimo, że myję dokładnie głowę codziennie!) – chyba nie udałoby mi się wzbudzić zaufania u większości kobiet rodzących a zaufanie między rodzącą a położną jest niezbędne. Tym bardziej uważam, że co jak co ale dready i porody nie pasują do siebie :) Tak więc porzuciłam swoje plany szybko po tym jak zdecydowałam się na studia położnicze. Ale ostatnio… z różnych powodów postanowiłam ściąć swoje włosy na bardzo krótko. Zrobię to za jakieś 2 tygodnie gdy będzie ku temu okazja czyli spotkanie wszystkich SMA z regionu Tanzania w Mwanzie. Mając to w planach, przyszła mi do głowy myśl 2 tygodnie temu, że skoro i tak niedługo ścinam włosy to może spełnić swoje marzenie z lat młodości i stworzyć na swojej głowie kopiec dreadów. Zosia w Kiabakari się zgodziła i przez weekend z małymi przerwami uplotła 18 „batów” :)

Zachód słońca w Kiabakari oraz Zosia :)






Kolejne 2 tygodnie toczyły się tak samo czyli szkolnie pomimo, że każdy dzień zawsze był inny. By nie zwariować w 12 klasach rzeczowników w języku suahili by odróżnić mtu od mbu i mkuu zaczęłam grać w squasha – pozwala mi to wyrzucić z siebie dużo energii, która w ciągu dnia zostaje tłumiona poprzez nieustanne studiowanie języka suahili. Ponadto w ostatnim tygodniu w piątek zostałam poproszona o rękę i chwile potem wyszłam za mąż –za szefa wioski Makoko i jednocześnie nauczyciela w naszej szkole. Zostałam jego 4 żoną, w tym druga Moniką, pierwszą białą no i najmłodszą. By małżeństwo było ważne Joakim, znaczy się mój mąż, musi podarować moim rodzicom 100 krów:)
A żeby Was wszystkich uspokoić powiem, że oczywiście wszystko było na żarty bo chyba każdy z nas pamięta swoje wygłupy/wybryki za czasów szkolnych kiedy na przerwach przychodziły człowiekowi różne pomysły do głowy :)

(Niewszyscy) uczniowie shule ya lugha Makoko :)






Poprzedni weekend spędziłam w Mwanzie po prostu odpoczywając. W piątek z transformatora prądu pod naszym domem złodzieje chcieli ukraść jakąś część – nie udało im się to no i zostawili popsuty transformator czego efektem było brak prądu w całej dzielnicy Bwiru przez cały weekend. W sobotę też zrobiło się zimno, jak na warunki tanzańskie – 18 stopni, deszcz, zimny porywisty wiatr zmusił mnie do ubrania po raz pierwszy długich spodni i polar. W niedziele ekspresowy powrót ze znajomymi samochodem – 2,5 godziny łącznie z przystankiem na przywitanie się z małpami z Serengeti :) I tak zaczęłam kolejny tydzień nauki języka suahili.

Małpy Baboo







O tym, że biurokracja w niektórych Krajach Ameryki Południowej czy Afryki jest najbardziej skomplikowaną dla przyjezdnych częścią pobytu tam, usłyszałam po raz pierwszy od Pana Wojciecha Cejrowskiego, który opisywał jak w jednym z krajów Ameryki Południowej otrzymał wizę wjazdową za okazaniem swojej polskiej książeczki ubezpieczeniowej bodajże. Ostatnio koleżanka ze szkoły Anna, Kanadyjka, zakupiła mi kartę do Internetu – normalną kartę SIM ( kosztowała całe 2 złote), którą wkłada się do urządzenia podobnego do pendriva i używa jako Internet, doładowując konto zdrapkami. By internet zaczął działać trzeba ta kartę zarejestrować na podstawie jakiegoś dowodu tożsamości. Dałam więc Annie kopię pierwszej strony z paszportu. Całe „biuro” firmy telefonicznej znajdowało się na ulicy Musomy, pod małą budką. Anna wystąpiła w roli Moniki Nowickiej, pokazując Pani moje zdjęcie paszportowe. Pani spisując z paszportu dane potrzebne do rejestracji nie mogła przekalkulować nazwy miejsca mojego urodzenia czyli WOJCIESZYN i zapytała Anny gdzie się urodziła. Anna nie mając zielonego pojęcia co jest napisane w paszporcie powiedziała – w Polsce. Pani się pyta ale gdzie w Polsce? No po prostu, w Polsce. I tak zostało na papierze rejestracyjnym.
Dziś za to wybrałam się do rządowego szpitala w Musomie by odebrać jeden w formularzy potrzebnych do zarejestrowania mnie jako położną czyli po prostu otrzymania tanzańskiego numeru prawa wykonywania zawodu. Moja szefowa z Bugisi, s. Kathleen, która poprosiła bym odebrała ten dokument uprzedziła mnie że mogą być jakieś problemy z racji tego że jestem biała. Pominę to, że ona na swoje prawo wykonywania zawodu czekała 3 lata… Może chociaż mi się uda je odebrać zanim wrócę do Polski :) W każdym bądź razie trzeba spróbować więc dziś uzbrojona w cierpliwość i dużą dawkę pochlebstwa wkroczyłam na teren szpitala państwowego w Musomie. Nie mogłam na początku znaleźć osoby, która by umiała język angielski więc swoim złamanym jeszcze suahili odnalazłam pokój numer 7 gdzie miał siedzieć Mkuu czyli szef/owa pielęgniarek. W środku pusto, jeden z Panów niewyglądający na miłego spojrzał wzrokiem pytającym „czego tu”? Znów kalectwo suahili – dowiedziałam się że Mkuu jest gdzieś „dookoła” i że za jakieś 2 godziny wróci. Nie uśmiechało mi się czekać albo wracać tu ponownie a podobno jak ktoś Ci drzwi zamyka to trzeba wchodzić oknem więc zagadałam babki które siedziały na korytarzu – w stroju pielęgniarek ale chyba na bezrobociu dziś pomimo że w szpitalu na korytarzu były tłumy. Ale może po prostu trafiłam na czas ich przerwy albo odpoczynku na korytarzu… taaaaaaak, na pewno to był ten czas. No i się znowu dowiedziałam że Mkuu gdzieś tu krąży ale że powinien niedługo przyjść. Postanowiłyśmy z Anną, która była ze mną, że ona pojedzie załatwić swoje sprawy na mieście a ja poczekam tu na Mkuu. Przecież kiedyś musi przyjść. Anna wyszła i za 3 minuty pojawił się Pan w średnim wieku, z uśmiechem nr 10, podchodzi do mnie i się wita będąc uprzedzonym (nie wiem przez kogo), że czekam na niego. Zawahałam się czy nie dzwonić po Annę skoro już on przyszedł ale stwierdziłam, że wyrobienie gruntu może mi zająć dużo czasu. Przemiły Pan Benedykt zaprosił do swojego biura, rozpoczynając rozmowę o moim życiu w Tanzanii i przed Tanzanią. Ja za to przybrałam wpierw postawę „pochwalacza” za dobry szpital, bo „wcześniejszy który widziałam był w opłakanym stanie”, oraz że widzę ich ogrom pracy,więc nie chcę mu przeszkadzać. Między zdaniami wplotłam cel swojej wizyty czyli odebranie świstka do rejestracji, po czym dalej kontynuowałam przemiły dialog z Mkuu, który w końcu zaproponował mi pracę w tym szpitalu. Oczywiście odpowiedziałam, że z wielką chęcią, zastanowię się, ale muszę najpierw wypełnić swój kontrakt w Bugisi. Wspomniałam również o chęci zdobycia ogromnego doświadczenia medycznego, które będzie możliwe z tego co widzę, w jego szpitalu. Chyba go tym ujęłam, bo zaproponował mi nawet pensję 350 000 szylingów miesięcznie. Potem nadszedł czas na chwalenie Tanzanii i podejścia rządu do polityki zdrowotnej – tu akurat nie udawałam:) Poprzednie zdania, no cóż powstały po to by wyrobić grunt a następnie zdobyć potrzebny dokument. Więc się nie martwcie – nie zamierzam tu przyjść do pracy, ani też nie wyobrażajcie sobie że ten szpital był (jak mu mówiłam) w dobrym stanie – bo nie był :/ Po 15 minutach Pan wyciągnął świętą teczkę z upragnionymi przeze mnie formularzami i wyciągnął 3 – zaznaczając, że każdy może dostać tylko 1 ale ze względu na specjalność znajomość ze mną – dostanę 3:) Zapytał się jeszcze o moje zaświadczenie że jestem położną. Pokazałam mu mój dyplom ukończenia studiów - oczywiście wersją angielską. Data wystawienia była 6.07.2010r. Pan myślał, że to mój dokument polskiego prawa do wykonywania zawodu i zapytał ile czas jest on ważny. Nie wyprowadzając go z błędu, ze jest to jedynie dyplom ukończenia studiów położniczych a nie tak jak myślał, powiedziałam ze 5 lat i otrzymałam do ręki potrzebne mi dokumenty. Podziękowałam najserdeczniej jak mogłam. Ale że Anna jeszcze była na mieście a Pan chciał ze mną jeszcze poprowadzić konwersację – zostałam na kolejne 30 minut. Z tego wszystkiego Pan Benedykt przyniósł księgę gości szpitala, w którą się wpisałam. Poprosił o swój telefon ale wiedząc że grozi to dzwonieniem by „tylko pozdrowić” w nocy o północy, podałam nieprawdziwy. Wystarczy, że wie że jestem w Makoko w szkole. Ale za to podarował mi swoja wizytówkę – z zachętą by dzwonić w razie jakiś problemów czy to administracyjnych czy medycznych. Po 45 minutach przemiłej rozmowy ślicznie podziękowałam i pomimo próśb żeby zostać i porozmawiać dłużej – musiałam wracać do szkoły na popołudniowe zajęcia. To była chyba pierwsza ale najważniejsza lekcja jak przejść szybko i bezboleśnie przez biurokrację w Tanzanii.




Ps. W związku z licznymi protestami dlaczego na bloga nie wrzuciłam zdjęcia dreadów - wrzucam:)