środa, 28 marca 2012

Kochani, już jest i krąży! 
Wystawa zdjęć o "Położnej w świecie kobiet Sukuma".

Wszystkich zainteresowanych wypożyczeniem wystawy zdjęć do szpitali, szkół, parafii, domów kultury itd.  proszę o kontakt bezpośrednio z moją koordynatorką p.Bożeną Latocha telefonicznie: +48 517 552 009 bądź meilowo: lm@sma.pl


* wystawa składa się z 4 ścianek  4 planszowych łatwych do rozłożenia i utrzymania



poniedziałek, 26 marca 2012

Czy w porodzie jest obecny Pan Bóg?

Kilka przykładów z życia naszej przychodni: 


Mała Beatrice przyjęta była na nasz oddział z powodu poparzeń się owsianką – ok 40% jej ciała była głęboko poparzona. Jak się to stało? Beatrice bawiła się koło domu, a tutaj kuchnia czyli palenisko do gotowania  znajdują  się zazwyczaj na zewnątrz domu. Przez nieuwagę dziewczynka wpadła w garnek z owsianką, która o wiele gorzej niż woda powoduje poparzenia bo jest lepka, tłusta, ciężko ją usunąć z ciała. Rany były na tyle głębokie, że każda zmiana opatrunku była robiona pod znieczuleniem ketaminą  gdy dziewczynka spała bo nie wytrzymała by bólu na żywo. Mama Beatrice była w 9 miesiącu drugiej ciąży i dzielnie opiekowała się nią na oddziale. Stan dziewczynki był ciężki choć stabilny lecz po tygodniu  nagle pogorszył się. Tego dnia rano u mamy rozpoczął się poród więc przyjęliśmy ją na oddział położniczy. Stan Beatrice się pogarszał ale nie mówiliśmy tego mamie, by mogła w spokoju urodzić swoje drugie dziecko. Niestety, Beatrice w południe odeszła po cichu z tego świata a w chwilę potem na świecie zawitał jej młodszy braciszek. Trudno było odróżnić u mamy łzy szczęścia i rozpaczy gdy niedługo potem dowiedziała się o śmierci Beatrice...



Jednej nocy wezwali mnie do 3miesięcznych bliźniaków, które przynieśli rodzice. Starsza dziewczynka, Kulwa ważyła 3,1kg a młodsza Dotto 2,1kg. Obydwie były niedożywione, odwodnione, chore na malarię i zapalenie płuc. W gorszym stanie była Dotto, wyglądała naprawdę bardzo źle. 2 doby walczyliśmy o jej życie i dzięki Bogu, udało się! Dziewczynki po tygodniu zostały wypisane do domu.


Innej nocy zaś wezwali mnie do 35letniej Suzanny pobitej przez swojego byłego męża, który kilka lat temu ją zostawił dla innej kobiety a teraz gdy wrócił „do domu” spotkał jej drugiego partnera i zaczęła się wojna. Szanowny małżonek najpierw okładał Suzanne drewnianym kołkiem, wbijając z całej siły jego koniec w jej brzuch, a na koniec chwycił za nóż i zadawał im obojgu rany cięte. Suzanna została przywieziona do nas z bardzo głęboką raną ciętą ramienia. Piszę „przywieziona” bo dzięki Bogu została znaleziona o 1 w nocy na głównej drodze przez naszego felczera Mosesa – to on ją do nas przywiózł. Zanim ja doszłam do kliniki Moses zaczął już szyć ranę która bardzo obficie krwawiła – wszystko dookoła było krwi – 10 szwów wystarczyło. Podłączyłam jej nawodnienie ale jej stan się pogarszał. Ciśnienie zaczęło spadać, a jej brzuch po prostu „puchł”, był bardzo bolesny a Suzanna zaczęła powoli tracić przytomność. Nie jestem lekarzem, nie znam się za bardzo ale pomyślałam sobie wtedy, że prawdopodobnie doszło do krwotoku wewnętrznego przez te uderzenia kijem i musimy jak najszybciej zawieść ją do szpitala. Zadzwoniłam po Mosesa czy mógłby ją asekurować w nocy do szpitala – ja ze względów bezpieczeństwa nie mogę w nocy jeździć  z pacjentami. Zgodził się więc trzeba było jeszcze znaleźć samochód. Dosyć szybko się znalazł – na nikogo nie można w nocy „tak liczyć” jak na kilku bardzo bogatych Omanów mieszkających w najbliższym miasteczku i mających samochody. Oni prawie zawsze przyjadą, niestety tylko ze względu na pieniądze. Rzucają wtedy takie ceny za transport, że mi się nogi uginają ale wiedzą że mogą  - bo nikt inny nie pojedzie a jak liczą się minuty by kogoś uratować – to oni na tym korzystają finansowo. Wtedy w nocy też rzucili mi OGROMNĄ!!!!!!!!!!!!!  cenę ale czy ktoś odmówi? Do tego pacjentka była sama, żadnych krewnych i ani grosza przy sobie. Dobrze, że są osoby które przekazują mi jakieś drobne ofiary pieniężne na moich pacjentów a grosz do grosza i zbiera się jakaś suma, którą mogę właśnie wykorzystać na takie sytuacje. W tym miejscu chce Wam wszystkim bardzo serdecznie podziękować za wasze wsparcie. Naprawdę, ratujecie ludzkie życie!
Gdy wsadzaliśmy ją do samochodu Suzanna była już nieprzytomna. Wyjechali o 2 a przed nimi godzina drogi. O 3 zadzwonił Moses, że dojechali do szpitala, Suzanna wciąż żyła, a ja dopiero wtedy mogłam zasnąć. Przez kolejne dni dochodziły do nas różne informacje – jedni ludzie mówili, że zmarła, inni że żyje. Jedni mówili, że jej drugi mąż zmarł a pierwszego policja zatrzymała w więzieniu. Po 2tygodniach wreszcie przyszła do nas sama Suzanna. Właśnie wyszła ze szpitala. Gdy mi opowiadała co się działo w szpitalu to myślałam, że albo ja nie rozumiem jeszcze w języku suahili co ona mówi albo tu są jakieś inne procedury medyczne. A więc owszem, Suzanna miała krwotok wewnętrzny; gdy odzyskała przytomność po dwóch dniach, poinformowali ją, że z jej jamy brzusznej ewakuowali drenażem ok. 2 litrów krwi, jednocześnie przetaczając 4 litrów krwi i 8 litrów płynów infuzyjnych. Nie otwierali jednak jamy brzusznej. Gdy Suzanna do nas przyszła, wciąż skarżyła się na ból brzucha i ciągłe zawroty głowy. Jej poziom hemoglobiny wynosił 7,2 g/dl. Następnego dnia pojechała na kontrolę do szpitala ale od tamtej pory nie słyszałam już o niej żadnych informacji...


W ostatni poniedziałek przyszła do nas do porodu 36-letnia Magreth. Była to 6 ciąża i była zarażona wirusem HIV. Wszystko odbyłoby się jak należy gdyby nie to, że częścią przodującą a jednocześnie wypadniętą była pępowina. Szyjka rozwarta na 6cm, pęknięty pęcherz płodowy i silna, regularna czynność skurczowa co 3 minuty i niestety nieregularna czynność serca dziecka. W ciągu 5 minut siedzieliśmy już w samochodzie i pędziliśmy do szpitala – byłyśmy we dwie z Mamą Adą, b. doświadczoną pielęgniarką– ona siedziała z pacjentką z tyłu, w rękawiczkach bo przecież wszystko się może zdarzyć. Magreth leżała na tylnim siedzeniu z podniesioną miednicą by jak bardziej zmniejszyć siłę naciskania główki na pępowinę w trakcie skurczu. Ja jeszcze tylko zdążyłam napisać smsa do znajomych, żeby się modlili o szczęśliwe dotarcie do szpitala. Przed nami była godzina drogi a skurcze naprawdę częste i mocne. W sumie sama nie wierzyłam że się uda ale dojechaliśmy, dzięki Bogu! To był naprawdę cud! Jeszcze tylko na izbie przyjęć spotkanie z lekarzem na dyżurze, który z nieukrywaną złością powiedział, że on nie chce tu tej pacjentki w ogóle widzieć. Mieliśmy go gdzieś, najważniejsza była wtedy Magreth i jej dziecko więc wzięłam pierwszy lepszy wózek stojący na korytarzu i pognaliśmy na salę porodową. Położnych tam akurat było dużo, nie wszystkie były miłe i miło na nas patrzące. Ta milsza położna szybko ją zbadała – było 9cm. Gdy zapytałam czy zrobią jej zaraz cięcie cesarskie – tym razem ta niemiła „położna” (aż przykro, że się tak nazywa) – ślimaczym tempem, odpowiedziała – „może zrobimy... może nie zrobimy...” . AHA!!! Dostałyśmy też z Mamą Adą znak, że czas się ewakuować więc jeszcze tylko słowa otuchy dla przestraszonej Magreth i wróciliśmy do domu. Wiemy, że jednak zrobili cięcie cesarskie i dziecko było żywe – ale jak będzie się dalej rozwijało po tym niedotlenieniu tego nie wiemy.



Nasz ostatni miesiąc upłynął niestety pod znakiem głównie poronień. Codziennie przychodziły do nas kobiety z tym problemem ale opiszę Wam tylko kilka najcięższych przypadków – najcięższych medycznie i psychicznie dla nas.



Sarah, 33letnia ciężarna przyszła do nas w 20tygodniu ciąży z zagrożonym poronieniem. Objawy – ból w podbrzuszu, krwawienie z dróg rodnych. Badanie USG pokazało że, dziecko żyje, jest w dobrym stanie, „jedynie” łożysko zaczęło się odklejać. Przyjęliśmy ją na oddział i chcieliśmy podać leki podtrzymujące ciąże. Wtedy Sarah odmówiła leczenia bo jak stwierdziła, jednak chciałaby się cyt. „pozbyć ciąży, skoro poronienie już się rozpoczęło”. Byłam w szoku, zaczęłam z nią rozmawiać i rozmawiać i rozmawiać. Opowiedziała o swojej sytuacji z mężem – akurat byli w konflikcie, ona była święcie przekonana że on tego dziecka nie chce, bała się, że ją zostawi itd. Potem udało mi się też porozmawiać z mężem, który przedstawił swoją wersję i jednocześnie zapewnił o swojej miłości do ich dziecka. Porozmawiałam z nią znowu i błagałam by raz jeszcze przemyślała swoją decyzję. Bardzo się wzruszyłam gdy zawołała mnie później i oznajmiła „ Monika, proszę, ratuj to dziecko, chcę je urodzić”. Zaczęliśmy leczenie a w międzyczasie wyniki jej badań pokazały, że Sarah ma również malarię i kiłę. Po kilku godzinach, gdy Sarah poszła do toalety pękł pęcherz płodowy. Skurcze przybrały na sile a szyjka macicy rozwarta była na 4cm, już wiedziałam że nic nie uda nam się zrobić. Po niecałej godzinie przyjęłam na świat 400g dziewczynkę, która po urodzeniu wciąż żyła i zaciskała mocno swoje małe rączki. Mama w ostatniej chwili poprosiła mnie o chrzest i za dosłownie chwilkę mała Maria (tak mama dała jej na imię) zasnęła w Panu. Sarah jeszcze kilka dni leżała u nas na oddziale ale psychicznie nie mogła się po tym pozbierać.



Kolejny przypadek poronienia to 23letnia Mwajuma także w 20 tygodniu ciąży. Badanie USG wykazało, że dziecko już zmarło. Była także czynność skurczowa i pęknięty pęcherz płodowy i krwawienie z dróg rodnych. Jedynie czego brakowało to postępu porodu – szyjka rozwarta na 7 cm i tak przez kilka godzin pomimo silnej czynności skurczowej. Po jakimś czasie nie mieliśmy już innego wyjścia więc dziewczyna zaczęła przeć spontanicznie podczas skurczu. Parła i parła aż się udało i chłopiec się urodził. Naszym kolejnym problemem była „zmęczona macica” i przyrośnięte łożysko. Nie było sposobu by je oddzielić. Byliśmy we 3 – naszych 2 felczerów – Jackie, Moses oraz ja. Zmienialiśmy się co chwilę próbując innych sposobów ale każda próba ręcznego oddzielenia i wydobycia łożyska kończyła się uwolnionym jedynie mniejszym bądź większym  kawałkiem. Kawałek po kawałku – udało się w większości.  Następnie dokładne wyłyżeczkowanie jamy macicy i mogliśmy odetchnąć, bo tym razem się udało. Ale co zrobić gdy już nie ma innego wyjścia?



Kolejny ciężki przypadek to wewnątrzmaciczna śmierć dziecka 28-letniej Theresy. Przyszła do nas z bólem głowy, obrzękiem nóg i obwitym krwawieniem z dróg rodnych od 4 godzin, rozwarcie szyjki macicy – 4cm. Diagnoza z USG – 30tydzień ciąży, dziecko zmarło a łożysko odklejające się. Ciśnienie krwi – 220/150 . Na cito 1g methyldopy i organizujemy się do szpitala. Ale do jakiego szpitala jak jest 9 rano i właśnie się dowiedzieliśmy że nasz najbliższy (1h drogi) szpital strajkuje i nie przyjmuje pacjentów? Drugi szpital też objęty strajkiem lekarzy. A myślicie że tu strajk tzn. że część strajkuje a część pracuje? Nie, jak jest strajk w szpitalu to nikt nie pracuje. Gdy był strajk lekarzy ok. 2 miesięcy temu to w szpitalach w całej Tanzanii zmarło wiele osób. Teraz też nie zapowiada się, że ktokolwiek przeprowadzi cięcie cesarskie na cito dla naszej pacjentki. Więc jaka decyzja? Zawieść do szpitala i może dostanie jakąś pomoc czy zostawić u nas i modlić się po 1) o zakończenie strajku a po 2) by Theresa nie zmarła na naszych oczach z powodu rzucawki bądź innego powikłania okołoporodowego? Ostatecznie ją zostawiliśmy – jak na złość ciśnienie nie chciało zejść ale za to krwawienie było mniejsze. Czynność skurczowa też słaba. Podjęliśmy ryzykowną (dla nas – bo jako przychodnia zdrowia nie możemy tego robić) decyzje podania kroplówki naskurczowej ale coś zrobić przecież musieliśmy. Prócz tego nawodnienie, preparaty żelaza  i częsta kontrola ciśnienia krwi. Ciśnienie zaczęło powoli spadać po ok. 2 godzinach, doszło do 160/120 a krwawienie było niewielkie. Kroplówka naskurczowa niestety nie polepszyła stanu położniczego, dotarliśmy tylko do 5cm. Wieczorem dostaliśmy informację, że szpital zaczął znowu normalnie funkcjonować więc jak najszybciej Theresa pojechała do szpitala. Udało się uratować choć 1 życie...



Już myślałam że ciężkie przypadki mnie nie zaskoczą ale pomyliłam się gdy przyszła kolejna pacjentka po poronieniu. 23letnia Suzanna w 2 ciąży – kilka dni temu wypiła lokalne zioła w celu usunięcia ciąży. Od tego czasu jak mówiła, bolało ja podbrzusze i krwawiła, później zaczęła gorączkować. Dzień wcześniej, zanim przyszła do nas do kliniki urodziła w domu martwe dziecko. Był to 4 miesiąc ciąży. Problem był w tym, że łożysko się nie odkleiło i dziecko zawinięte w materiał, było wciąż połączone pępowiną z łożyskiem. Od narodzin minęła już 1 doba a od poronienia kilka dni. Pacjentka miała już posocznicę... Ponownie próbowaliśmy naszych wspólnych sił by ręcznie oddzielić i wydobyć łożysko – zajęło nam to 3 godziny i znowu powoli, małymi kawałkami - udało się. Dziewczyna była nieprzytomna przez kolejnych parę godzin, dostała bardzo mocną antybiotykoterapię i preparaty żelaza bo poziom Hb we krwi wynosił już 6,5 g/dl. Wyszła z tego po kilku dniach...  ale nie dość, że zabiła swoje dziecko to o mały włos a zabiłaby także siebie.



Ostatni już przypadek poronienia to kolejna młoda dziewczyna, Magreth, której zmarłe, nienarodzone dziecko utknęło w szyjce macicy i pomimo silnej czynności skurczowej – nie mogło się narodzić. To był 16tydzień ciąży. Nie pomógł Buscopan by „zmiękczyć” szyjkę macicy, która była względnie twarda, pomimo że rozwarta na 3 cm. Nie pomógł Mizoprostol. Ręczna próba też się nie powiodła. Jackie, nasza felczerka, z b. dużym doświadczeniem „trudnych porodów” zaproponowała to czego ja na studiach nie chciałam się uczyć z naszego podręcznika położniczego. Rozdział się nazywał „ Operacje pomniejszające objętość płodu”. Nie będę dokładnie pisać co to znaczy bo to brzmi drastycznie a nie tylko „medyczni” czytają tego bloga. Wskazania były i zagrożenie też było... Błagałam Jackie żeby jeszcze tego nie robiła, by dała jeszcze jej 15 minut. Usiadłam i modliłam się by się udało, by dziewczyna sama urodziła, bez konieczności wykonania tego drastycznego zabiegu. A Pan Bóg wysłuchuje próśb takich grzeszników jak ja  i po ok. 20 minut martwe dzieciątko narodziło się samo w całości. Ufff...



Podczas tego porodu, gdy daliśmy sobie te 15 minut, Jackie mi opowiedziała o swoim wykładowcy – lekarzu położniku, który przez cały czas zajęć im powtarzał – „Pamiętajcie, w położnictwie, a szczególnie w porodzie – nie ma Pana Boga – jesteś tylko ty i pacjentka”.  Szczególnie ten ostatni przypadek  ale i te wszystkie poprzednie pokazały mi jednoznacznie że to nie jest prawda! Wierzę, że gdyby nie Opatrzność Boża i Jego prowadzenie nas – nie można by uratować tak wielu ludzi. To niesamowite jak wiele małych-wielkich cudów tu się zdarza każdego dnia. Zresztą nie tylko tu – wszędzie – u Was też – tylko uwierzcie.






Moje pierwsze kwiaty od pacjenta :) Pamiętacie jeszcze Johna? :)


Czy położna może szyć tylko perineum?


2 z 3 trojaczków - ostatnia dziewczynka zmarła po narodzinach. 

Pamiętacie wcześniaka Eryczka?







ŻYCIE JEST CUDEM!

Rodzice z "kontrolą" ;) no i wakacje :)

Tak, to niesamowite gdy twoi rodzice pokonują 13 000km by zobaczyć Twój drugi dom. Ja miałam to szczęście, że moi rodzice odważnie się na to zdecydowali i wraz z moją przyjaciółką Olą przylecieli do Tanzanii na 3 tygodnie. Niektórzy mówią, że nasze wspólne 3 tygodnie wyglądało jako 2 miesiące bo podczas tak krótkiego czasu zobaczyliśmy tak wiele i odwiedziliśmy tak wiele miejsc. Pozwólcie, że podzielę się z Wami naszym wspólnym urlopem i pięknymi miejscami w Tanzanii.
Zaczęliśmy od Zanzibaru gdzie spędziliśmy w sumie 5 dni. Zanzibar to wyspa należąca teoretycznie do Tanzanii choć praktycznie Zanzibarczycy podkreślają swoją niezależność od „stałego lądu” - mają osobnego prezydenta i rząd itd. Popłynęliśmy tam promem co było bardzo fajnym wyborem choć tym, którzy borykają się z chorobą morską – nie polecam! Mieszkaliśmy nad pięknym wschodnim brzegiem Zanzibaru w miejscowości Jambiani, godzinę drogi od stolicy zwanej także Zanzibar. Nasz dom położony był nad samą plażą albo raczej na plaży. Woda przepięknie lazurowa, miejscami widać piękną rafę koralową. Najciekawsze były dla mnie przypływy i odpływy – gdy kiedyś ktoś mi o nich opowiadał nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. A więc mogliśmy obserwować w ciągu jednego dnia 2 przypływy i 2 odpływy. Podczas przypływu woda sięgała ogrodzenia naszego domu . Podczas odpływu woda odchodziła w głąb na odległość ok. 1 km. Różnica między przypływem a odpływem wynosiła 6 godzin a więc np. o 6 rano był szczyt przypływu a następnie woda powoli „cofała się” tak, że o godz.12 w południe była najdalej wysunięta od brzegu. Potem zaczynała powracać tak że o 6 wieczorem znów plaża była cała w wodzie a 12 w nocy kolejny odpływ. Odpływ poranny to czas pracy dla wielu Zanzibarskich kobiet bowiem na dnie oceanu znajdują się całe pola, plantacje wodorostów, które sprzedawane na skup stają się źródłem dochodu wielu rodzin. Kobiety codziennie rano wychodzą w ocean by przesadzać, wiązać, pielęgnować, zrywać swoje wodorosty. Podczas odpływu woda sięga im do kolan. Czeka ich kilka godzin pracy, ograniczonych godzin bo zaraz gdy zaczyna się przypływ powoli zbierają się do domu a ich wodorosty zostają przykryte kilkumetrową wodą. I tak do następnego dnia. Praca ta jest bardzo ciężka, a jak mówią, za kilogram wodorostów dostają na skupie 400 szylingów czyli ok. 80 groszy. Do tego ciągła praca w wodzie, na prażącym słońcu. Ale nie tylko są mistrzyniami w plantacji wodorostów – są też mistrzyniami w poruszaniu się po wodzie, w której znajdują się ogromne ilości kolców. Ja pierwszego dnia byłam tak zachwycona odpływem że bez żadnego obuwia zaczęłam podążać za kobietami zbierającymi wodorosty dopóki nie weszłam całą stopą na miliony ruchomych kolców przyczepionych do dna. Jak już się WYKRZYCZAŁAM z bólu ( bo ból był nieziemski) to na pomoc przyszły kobiety by te kolce z nóg powyjmować. Te większe, np. 5mm to spoko ale co z takimi 1mm. Wyjęcie ok. 20 maluteńkich kolców zajęło mi dużo czasu choć i tak zostawiłam sobie ok. 10 których wyjąć nie byłam w stanie. Przez kolejne dni spacery po pięknej egzotycznej plaży musiały się odbywać kulejąco i z prędkością żółwia. Jeszcze miesiąc po tym wydarzeniu, już w Bugisi wyciągałam sobie kolejne kolce siedząco głęboko w stopie choć i tak jeszcze ze 4 zostały ale chyba już ich nie wyjmę, niech siedzi we mnie ta Afryka! :) Ta jednak sytuacja z kolcami nie zmieniła mojego zdania, że Zanzibar to jedno z najpiekniejszych miejsc na ziemi, które widziałam i wszystkim polecam!
Moje kochane kolce
Przypływ
Odpływ
Nasz "domek"
I widok z tarasu
Pola wodorostów
Hodowla wodorostów

W ciągu tych kilku dni na wyspie mogliśmy też podziwiać plantację przypraw Zanzibaru, z czego ta wyspa słynie. Wciąż jest tez jednym z największych eksporterów goździków na świecie.
Król Julian i jego Królewny w lesie przypraw :)


Z Zanzibaru przylecieliśmy ( to aż 1200km) na drugi „koniec” Tanzanii, nasz „koniec” bo to okolice Mwanzy i Jeziora Wiktorii. Mwanza to trochę już inny świat niż ten, który do tej pory nasi „goście” poznali więc doszły kolejne pytania, zachwyty, zagadki.  Z Mwanzy udaliśmy się do Serengeti, po drodze korzystając z gościnności naszych przyjaciół, ks. Wojtka Kościelniaka oraz Agatki Krupy na Misji Kiabakari w regionie Mara, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. A Serengeti, cóż... zachwycało każdym zwierzakiem, każdym widokiem. Widzieliśmy praktycznie wszystko co możliwie a najważniejsze dla mnie czyli żyrafki były na wyciągnięcie ręki. Safari to prawdziwa przygoda więc u nas też się nie odbyło bez niespodzianek gdy się zgubiliśmy na tych bezkresnych równinach i nie mogliśmy odszukać drogi do powrotnej. Inna niespodzianka to podenerwowany samiec słoń, który nas chciał trochę postraszyć :) Co tu więcej opowiadać, zobaczcie po prostu zdjęcia:)

Po Serengeti przyszedł czas na pokazanie mojego domu w Tanzanii czyli misji Bugisi gdzie mieszkam i posługuję. Przyjazd w czwartek, zwiedzanie naszych miejsc pracy, mojego i Joli czyli przychodni zdrowia i szkoły. W piątek zaś udaliśmy się na kigango czyli stacji dojazdowej parafii Bugisi. W Naszej parafii jest 29 kiganek czyli takich kaplic dojazdowych, do których tak często jak to możliwe udaje się ksiądz misjonarz z posługą pastoralną. Tak często tzn. ok. raz na 2/3 miesiące. Nie myślcie tylko, że wierni z każdego kiaganga udają się do swojego kościoła tylko raz na 3 miesiące. Wręcz przeciwnie! Prężnie działają wspólnoty parafialne, wszyscy spotykają się w każda niedziele w kaplicy na wspólnym nabożeństwie. Ogromną rolę odgrywają tutaj świeccy ludzie czyli katechiści (kobiety i mężczyźni). To oni gromadzą na modlitwę małe wspólnoty – w każdą niedzielę czytane jest Słowo Boże, Katechiści głoszą przygotowaną katechezę a następnie rozdają wiernym Komunie Świętą. My tego dnia mogliśmy pojechać na kigango Ilola wraz z ks. Januszem Pociaskiem SMA, proboszczem naszej parafii. Najpierw była piękna Msza Święta, później posiłek w domu jednej z parafianek a następnie udaliśmy się z sakramentami do chorych.


W sobotę już od rana byliśmy zajęci przygotowaniami do Dnia Dziecka w Parafii który zorganizowałyśmy z Jolą a nasi goście tj rodzice i Ola dowieźli upominki i smakołyki pochodzące od ludzi dobrych serc. W tym miejscu serdecznie dziękujemy!
Dzień dziecka to najpierw gry, zabawy, konkurencje z nagrodami a potem wspólny posiłek dla wszystkich. Na rozpoczęciu dzieci było ok. 60. Gdy liczyliśmy ich podczas posiłku – liczba dosięgła aż 160! To przerosło nasze oczekiwania ale na szczęście zarówno upominków jak posiłków starczyło dla wszystkich a przy tym wszyscy się wspaniale bawiliśmy.


Bugisi opuściliśmy w niedzielę bo w poniedziałek lecieliśmy poznać „Massai land” czyli Arushę i okolice. Na lotnisku czekał na nas ks. Arek SMA, który jest skarbnicą wiedzy o Masajach a raczej duchowo sam już się stał Masajem :) Kolejne dni spędziliśmy na Misji Moita Bwawani gdzie pracuje On wraz z innymi Misjonarzami SMA. Misja ta jest położona dokładnie na terenie zamieszkanym przez Masajów więc odgłosy masajskich ozdób, dzwony zawieszone na krowich szyjach, przepięknie brzmiący język maa ubogacały cisze dookoła. Wtorek i środa to czas odwiedzin – szczególnie tych osób, których miałam okazję poznać podczas ostatniej mojej wizyty w Moita Bwawani. To była Nandito, Helenka, Ester, Mama Pendo. Była wymiana upominków i „handel” masajskimi ozdobami i nie tylko. Udało nam się odkupić oryginalne „pojemniki na mleko” – najważniejszy napój Masajów. Moja kibuyu (tzw. bukwa) środku przepięknie pachnie mlekiem i dymem – jest już w Polsce więc każdego kto chce poczuć się trochę jak w masajskiej bomie – zapraszam na wąchanie i podróżowanie zmysłami do świata masajskiego. 



Wszystko to dobre szybko się kończy więc po 3 wspólnych tygodniach, ponad 3000 km pokonanych, pożegnałam na chwilę moich bliskich – rodziców i Olę bo przecież ja za niedługo już ląduję w Polsce na urlop :) a więc mówię im i wam DO ZOBACZENIA WKRÓTCE!


Stomatolodzy w Bugisi


Jest na świecie taka fajna organizacja „Bridge2aid” zajmująca się poszerzaniem dostępu do opieki dentystycznej na całym świecie. W praktyce jak to wygląda? Wolontariusze – stomatolodzy oraz asystenci stomatologiczni udają się na 2 tygodniowy kurs w jakąś część świata i szkolą przez kilka dni osoby medyczne, szczególnie felczerów, podstaw opieki stomatologicznej a w szczególności by umieli wykonywać ekstrakcję zęba czyli po prostu go wyrwać. To póki co w wielu zapomnianych zakątkach świata jedyna opcja pomocy stomatologicznej. A więc dotarli Ci wolontariusze oni również i do nas. Najpierw 5 felczerów z naszego regionu przeszło 3dniowe szkolenie teoretyczne a później 6dniowe praktyczne. U nas w przychodni z Bugisi odbyła się połowa praktyki. Przez 3 dni 6 stomatologów z Anglii i ich 5 uczniów obsłużyli około 250 pacjentów z dolegliwościami stomatologicznymi. Warto dodać że stomatolodzy przywieźli ze sobą wszystkie narzędzia, ogromne zapasy rękawiczek, gazików, znieczuleń itd.  Ja mimo, że oficjalnie uczniem nie byłam to trochę się poduczyłam jak wykonywać taką ekstrakcję zęba. Przyznam że ciekawie to wygląda z pozycji obserwującego ale mimo znieczulenia, to na pewno nie jest przyjemny zabieg.

Korzystając z okazji - Pozdrawiam serdecznie moją Panią Stomatolog  Dr. Joannę K. :) podejrzewam, że nie raz spotkamy się na fotelu stomatologicznym podczas mojego urlopu w Polsce ;)

Poczekalnia

Święta i po świętach...


Już dawno na blogu pojawił się wpis zatytułowany Heri ya Krismasi – czyli w j.suahili Wesołych Świąt. Chyba powinna być kontynuacja prawda? Bo to w sumie już ponad 3miesiące odkąd świętowaliśmy narodziny Małej Dzieciny a ja powoli zapominam jak przeżyłam te Święta, choć były wyjątkowe bo pierwsze w życiu poza domem rodzinnym.

Tak naprawdę Święta rozpoczęły się u nas już w czwartek 22 grudnia, gdy przyjechał do nas Nasz Święty Mikołaj w postaci ks. Jasia – naszego przełożonego SMA w Tanzanii. Była w naszym domu międzynarodowa Wigilia, był opłatek, kolędy (po polsku, angielsku i suahili) choinka, prezenty, barszcz z uszkami i kapusta z grzybami. Było pięknie!
A w sobotę od rana przygotowania, ja miałam wolne w pracy na czas Świąt, Jola miała ferie świąteczne więc mogłyśmy na spokojnie przygotować naszą Wigilię. W tym roku ta Wigilia była dla mnie jedna z „największych” w życiu. Bo przy stole, obok mnie zasiedli wszyscy Ci, za którymi tęsknie, moja rodzina, przyjaciele, znajomi. Wszyscy byliście ze mną, w myślach i w modlitwie!!! Czułam także Waszą obecność i dziękuję za nią! 
Po naszej tanzanijskiej kolacji jeszcze tylko szybki telefon do domu bo wtedy moi bliscy zasiadali przy stole a potem już z Jolą szłyśmy na Pasterkę bo u nas zaczyna się ona o godz. 20. W tym roku miałam tą przyjemność zaangażować się w przygotowanie Jasełek – przygotowania trwały od miesiąca i uczestniczyło w nich w sumie ok. 60 dzieci i młodych z Parafii. Najciekawsza była dla mnie jedna rzecz w tych Jasełkach – że Maryja miała swoją położną która przyjęła poród Pana Jezusa, Józef wyszedł ze stajni nawet  :)A czemu? Bo w tej kulturze, mężczyźni nie biorą jakiegokolwiek udziału w porodzie. Z rodzącą jest tylko inna kobieta – położna, akuszerka, mama, siostra, sąsiadka, przyjaciółka... 

Jasełka zajęła godzinę a następnie uroczysta 3-godzinna Msza Wigilijna wypełniła cały zewnętrzny kościół, który pomimo że nie ma ścian – i tak „pękał w szwach”.
Pierwszy dzień Świąt postanowiłyśmy z Jolą spędzić inaczej niż zwykle i pojechać z kapłanami na wioski dojazdowe na Msze Święte. Ja pojechałam z ks .Januszem do wioski Lyamidati – oddalonej od nas o ok. 40km. Ksiądz Janusz wcześniej miał mszę w sąsiedniej wiosce więc ja wraz z jednym uczniów Joli, Castorym, wysiedliśmy w Lyamidati udaliśmy się do domu rodzinnego Castorego. Castory to jeden z uczniów Joli, który włączony jest w program Duchowej Adopcji. (więcej o programie znajdziecie tutaj)  Dzięki wielkiemu sercu pewnych osób Castory może się uczyć w szkole. Jest on jednym z najzdolniejszych uczniów ale jednocześnie jednym z najbiedniejszych. Odwiedziłam wtedy w święta jego rodzinę – w domu jest ich 14. Żyją skromnie, bardzo skromnie.  Mamę Castorego znałam już wcześniej, przychodzi nieraz do nas do domu w Bugisi z jakimś malutkim upominkiem np. 2 kolby kukurydzy w ramach wdzięczności, że włączyłyśmy Castorego w projekt  Duchowej Adopcji. Jest niesamowicie radosna, prawdziwa i dobra. Gdy dotarłam do nich, w domu czekało na nas świąteczne śniadanie – herbata i mandazi i chapati do wyboru.

To naprawdę świąteczne śniadanie bo jak niektórzy mówią, ludzie z wiosek, rolnicy nie jedzą śniadań; herbatę i mandazi spożywają 3 razy w roku – na Boże Narodzenie, na Nowy Rok i na Wielkanoc. Więc dziś w domu Castorego była wspaniała uczta, z wielką radością wcinaliśmy te suche (chyba pieczone 3 dni temu) mandazi popijając gorącą, przesłodką herbatą. Potem mama Castorego i wraz z całą rodzinką pokazały mi ich gospodarstwo, pola – to z czego byli bardzo dumni ale i szczęśliwi bo jeśli będzie dobry deszcz w tym roku – zbiorą dobrą kukurydzę i słodkie ziemniaki. Zbliżał się czas Mszy Świętej więc każdy po kolei zaczął się kąpać, ubierać, szykować. Poszliśmy pieszo, całą rodziną, pokonując w pewnym miejscu na bosaka tereny całkowicie zalane wodą.


Msza była piękna, długa, śpiewy w języku Sukuma, chrzest przyjęło 7 maluchów. Po Mszy mogliśmy spożyć świąteczny obiad czyli ryż z fasolą i mięciutki kurczak. Potem jeszcze tylko pożegnanie ze świąteczną rodzinką i innymi parafianami Lyamidati i powrót do domu. Byłam zmęczona - wrażeniami, odwiedzinami, słońcem. Ale było warto, bo poczułam się w te święta choć trochę rodzinnie. Myślałam o moich bliskich w Polsce, o ich świętach, ale teraz byłam wiele tysięcy kilometrów od nich i spędzałam święta pośród mojej drugiej rodziny, składającej się z wielu osób, którzy także są mi tu bardzo bliscy.