sobota, 15 stycznia 2011

Powrót do Tanzanii

Wracając w grudniu 2010 r. z Tanzanii, obiecałam sobie, że nadrobię zaległości związane z prowadzeniem bloga. Niestety, te 5 tygodni w Polsce przeleciały bardzo szybko i ani się obejrzałam a już trzeba było na nowo się pakować. Ostatnie dni to były głównie pożegnania i spotkania, dziękuję wszystkim za to Wasze wsparcie w tych ostatnich dniach a jednocześnie zrozumienie, że brak czasu nie pozwala mi się zobaczyć z każdym. W niedzielę 9.01 miałam w swojej Parafii w Borzęcinie Dużym uroczyste posłanie misyjne, na którym otrzymałam krzyż misyjny oraz Pismo Święte. Dziękuję także za wszelkie ofiary złożone na tacę w Święto Trzech Króli. Taca ta zostanie przeznaczona na Misję Bugisi i jej konkretne potrzeby, szczególnie w misyjnej przychodni, gdzie będę pracować i na konkretne osoby, którzy borykają się z problemami zdrowotnymi. Drodzy Parafianie, uzbieraliście 3915 zł! Dziękuję za Waszą hojność i chęć podzielenia się z bardziej potrzebującymi.
12 stycznia, świadoma tego, że na pewno czegoś zapomniałam :) wyleciałam do Kenii. Na początek, podobnie jak ostatnio szybka przesiadka w Amsterdamie – trochę za szybka bo byłam jedną z ostatnich które były odprawione i weszły na pokład. Ostatnich tzn. było nas w samolocie ok. 450 osób :) Byłam tak zmęczona ostatnimi nieprzespanymi nocami, że przespałam lądowanie w Nairobi – stolicy Kenii. To mi się rzadko zdarza, bo raczej start i lądowanie to najbardziej emocjonujące momenty podczas np. 10 godzinnego lotu :) W każdym bądź razie, obudziłam się jak podjechaliśmy pod rękaw na lotnisku i wychodząc z samolotu znów poczułam się już „swojsko”, poczułam ten „ZAPACH AFRYKI” i to ciepło tak przyjemne, że by się chciało do niego przytulić.
Byłam nastawiona już przez znajomych, którzy mieszkają w Kenii, że będą chcieli mnie zainkasować za wizę dwukrotnie niż to powinno być, ale na szczęście trochę żartów, serdeczna rozmowa i puścili mnie sprzedając wizę kenijską za jedyne 25$. O dziwo, bagaże doleciały pomimo, szybkiej przesiadki w Amsterdamie jednak walizka, którą użyłam po raz pierwszy jest troszkę naderwana. Chyba ktoś się chciał do niej dostać bo i suwak jest popsuty. Ale to nic, najważniejsze, że nic nie zginęło. Poczekałam chwilę na znajomych, którzy mnie odbierali z lotniska a potem pojechaliśmy do ich domu a jednocześnie dla mnie miejsca postoju do piątku czyli Formation House of SMA, na obrzeżach Nairobi, w dzielnicy zwanej Karen. Nazwa pochodzi oczywiście od pisarki Karen Blixen, autorki powieści „Pożegnanie z Afryką”. Tereny, na których stoi nasz dom, kiedyś należały do całej posiadłości ziemskiej Pani Blixen.
Następnego dnia, tj. czwartek pojechaliśmy do centrum Nairobi, które przypomina mi centra niektórych stolic europejskich. Jak to już większość ludzi, którzy w Nairobi byli choć chwilę, stwierdziła i ja także stwierdzę – Nairobi to miasto kontrastów. Ekskluzywne budowle, hotele, wieżowce sąsiadują z Kiberą – podobno 2 co do wielkości slumsem w Afryce. Znaleźć tu można skrajnie bogatych ale zarówno skrajnie biednych.

My po krótkim spacerze, wypiciu kawy podobnej smakiem do tej w Coffee Heaven i zrobieniu małych zakupów pamiątkowych wróciliśmy do domu na obiad, co by uniknąć korków, co w Nairobi jest prawdziwą zmorą. Po obiedzie spełniło się moje od dawna wytęsknione marzenie – wizyta w Parku żyraf. Chyba mało kto wie, więc powiem, że żyrafy to moje ulubione zwierzęta afrykańskie Dla mnie są najpiękniejszym stworzeniem boskim z krainy zwierząt. Park żyraf położony jest niedaleko nas i jest on obecnie miejscem zamieszkania dla 9 żyraf – samców i samiczek. Centralnym punktem jest podest, na którym żyrafy są karmione przez zwiedzających. Przy wejściu stoi wiadro ze specjalnym pożywieniem dla żyraf – każdy odwiedzający może zabrać po 2 garście pokarmu. Przy podeście stały tylko 2 żyrafy (samiec i samica), reszta odpoczywała gdzieś niedaleko w zaroślach. A więc przez godzinę karmiliśmy żyrafy a fajną opcją był tzw. pocałunek z żyrafą czyli podanie jej jedzenia które trzymamy w ustach. Za pierwszym razem się wahałam bo już i tak miałam całe obślinione ręce więc nie wiedziałam co mnie czeka . Ale było tak fajnie że się „pocałowaliśmy” w sumie 5 razy :)



Dla tych, którzy chcą także nakarmić żyrafę – wyciągnijcie tylko rękę z chrupkiem jakimś przed ekran i włącznie poniższy filmik :)



W piątek przed południem, niewyspana po 3 godzinach spania , pojechałam razem z chłopakami na lotnisko. Na moje ‘check-in’ czekałam prawie godzinę mimo, że byłam pierwsza w kolejce – Pani szła z biura tyle czasu. Ale nie mogłam się ani denerwować ani zwrócić uwagi bo musiałam przemycić jakoś 20 kg nadbagażu. Bez straty nie udało się tego zrobić - na szczęście dzięki żartom i błaganiom ;) zapłaciłam „jedynie”!!! 50$...
Tak naprawdę to „check-in” przeszłam tylko ja i jakaś siostra zakonna ale Pan z obsługi linii JetLink zapewniał nas, że na pewno samolot odleci. Jak się okazało lot ten miał międzylądowanie w Kisumu – jeszcze w Kenii, ale także już nad jeziorem Wiktoria. Ja tylko z siostrą byłyśmy tymi, które leciały z Nairobi do Mwanzy już w Tanzanii więc przechodziłyśmy odprawę. Pozostałe uwaga! 7 osób leciało do Kisumu więc gdzie indziej przechodziły „check-in”. No więc jak cała nasza 9 weszła do tego samolotu, w sumie mieszczącego ok. 70 pasażerów okazało się, że samolot ma usterkę. Przyszła jakaś ekipa, w której połowa nie wiedziała o co chodzi a druga połowa wiedziała ale nie umiała się do tego zabrać. No ale naprawili w końcu i ruszyliśmy, jednak jeszcze takiego stracha to nie miałam jak leciałam. Niby lot identyczny jak każde poprzednie ale każda mała turbulencja albo „dziwny” dźwięk to już mi kurka się gorąco robiło, bo miałam w głowie „usterkę”  Oczywiście, że wszystko było już naprawione ale wyobraźnia nie jest taka żeby nie działała w takich momentach :) W Kisumu owe 7 osób wyszło, weszła jedna więc już do Mwanzy lecieliśmy tylko we 3 osoby! Dla mnie to był szok, że polecieli bo to się chyba w ogóle nie opłaca skoro jeden bilet Nairobi – Mwanza kosztuje 95$ …
No ale dolecieliśmy szczęśliwie, na lotnisku czekał już na mnie Jasiu i ruszyliśmy do naszego domu SMA, w którym zostaję do niedzieli. W drodze powrotnej na ulicy były rozgrywane zawody w jeździe na rolkach – tak, w trakcie ruchu drogowego! Przy drodze tłumy, co chwila ktoś z tłumu wyjeżdża z jakąś przeszkodą dla zawodników – np. stawia rower, który trzeba przeskoczyć ! Wyglądało to świetnie, wkoło mnóstwo kibiców a między nimi najwięcej wracających ze szkoły dzieciaków.
W Mwanzie stwierdziłam, że w Polsce mocno za tym miejscem tęskniłam. Brakowało mi tego ruchu ulicznego, dala dala, ludzi, języka suahili , zakupów na targu… :) W Mwanzie zostaję do niedzieli – w niedzielę jadę do szkoły językowej suahili, gdzie spędzę ok. 3,5 miesiąca ucząc się języka suahili – który jest dla mnie niezbędny w późniejszej pracy. Pisać na blogu będę dalej więc nie wyrzucajcie mnie z „ulubionych stron” :)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i wiecie co - jestem szczęśliwa, że mogę być tu znowu :)
Karibu Tanzania tena!

Brak komentarzy: