poniedziałek, 26 marca 2012

Rodzice z "kontrolą" ;) no i wakacje :)

Tak, to niesamowite gdy twoi rodzice pokonują 13 000km by zobaczyć Twój drugi dom. Ja miałam to szczęście, że moi rodzice odważnie się na to zdecydowali i wraz z moją przyjaciółką Olą przylecieli do Tanzanii na 3 tygodnie. Niektórzy mówią, że nasze wspólne 3 tygodnie wyglądało jako 2 miesiące bo podczas tak krótkiego czasu zobaczyliśmy tak wiele i odwiedziliśmy tak wiele miejsc. Pozwólcie, że podzielę się z Wami naszym wspólnym urlopem i pięknymi miejscami w Tanzanii.
Zaczęliśmy od Zanzibaru gdzie spędziliśmy w sumie 5 dni. Zanzibar to wyspa należąca teoretycznie do Tanzanii choć praktycznie Zanzibarczycy podkreślają swoją niezależność od „stałego lądu” - mają osobnego prezydenta i rząd itd. Popłynęliśmy tam promem co było bardzo fajnym wyborem choć tym, którzy borykają się z chorobą morską – nie polecam! Mieszkaliśmy nad pięknym wschodnim brzegiem Zanzibaru w miejscowości Jambiani, godzinę drogi od stolicy zwanej także Zanzibar. Nasz dom położony był nad samą plażą albo raczej na plaży. Woda przepięknie lazurowa, miejscami widać piękną rafę koralową. Najciekawsze były dla mnie przypływy i odpływy – gdy kiedyś ktoś mi o nich opowiadał nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. A więc mogliśmy obserwować w ciągu jednego dnia 2 przypływy i 2 odpływy. Podczas przypływu woda sięgała ogrodzenia naszego domu . Podczas odpływu woda odchodziła w głąb na odległość ok. 1 km. Różnica między przypływem a odpływem wynosiła 6 godzin a więc np. o 6 rano był szczyt przypływu a następnie woda powoli „cofała się” tak, że o godz.12 w południe była najdalej wysunięta od brzegu. Potem zaczynała powracać tak że o 6 wieczorem znów plaża była cała w wodzie a 12 w nocy kolejny odpływ. Odpływ poranny to czas pracy dla wielu Zanzibarskich kobiet bowiem na dnie oceanu znajdują się całe pola, plantacje wodorostów, które sprzedawane na skup stają się źródłem dochodu wielu rodzin. Kobiety codziennie rano wychodzą w ocean by przesadzać, wiązać, pielęgnować, zrywać swoje wodorosty. Podczas odpływu woda sięga im do kolan. Czeka ich kilka godzin pracy, ograniczonych godzin bo zaraz gdy zaczyna się przypływ powoli zbierają się do domu a ich wodorosty zostają przykryte kilkumetrową wodą. I tak do następnego dnia. Praca ta jest bardzo ciężka, a jak mówią, za kilogram wodorostów dostają na skupie 400 szylingów czyli ok. 80 groszy. Do tego ciągła praca w wodzie, na prażącym słońcu. Ale nie tylko są mistrzyniami w plantacji wodorostów – są też mistrzyniami w poruszaniu się po wodzie, w której znajdują się ogromne ilości kolców. Ja pierwszego dnia byłam tak zachwycona odpływem że bez żadnego obuwia zaczęłam podążać za kobietami zbierającymi wodorosty dopóki nie weszłam całą stopą na miliony ruchomych kolców przyczepionych do dna. Jak już się WYKRZYCZAŁAM z bólu ( bo ból był nieziemski) to na pomoc przyszły kobiety by te kolce z nóg powyjmować. Te większe, np. 5mm to spoko ale co z takimi 1mm. Wyjęcie ok. 20 maluteńkich kolców zajęło mi dużo czasu choć i tak zostawiłam sobie ok. 10 których wyjąć nie byłam w stanie. Przez kolejne dni spacery po pięknej egzotycznej plaży musiały się odbywać kulejąco i z prędkością żółwia. Jeszcze miesiąc po tym wydarzeniu, już w Bugisi wyciągałam sobie kolejne kolce siedząco głęboko w stopie choć i tak jeszcze ze 4 zostały ale chyba już ich nie wyjmę, niech siedzi we mnie ta Afryka! :) Ta jednak sytuacja z kolcami nie zmieniła mojego zdania, że Zanzibar to jedno z najpiekniejszych miejsc na ziemi, które widziałam i wszystkim polecam!
Moje kochane kolce
Przypływ
Odpływ
Nasz "domek"
I widok z tarasu
Pola wodorostów
Hodowla wodorostów

W ciągu tych kilku dni na wyspie mogliśmy też podziwiać plantację przypraw Zanzibaru, z czego ta wyspa słynie. Wciąż jest tez jednym z największych eksporterów goździków na świecie.
Król Julian i jego Królewny w lesie przypraw :)


Z Zanzibaru przylecieliśmy ( to aż 1200km) na drugi „koniec” Tanzanii, nasz „koniec” bo to okolice Mwanzy i Jeziora Wiktorii. Mwanza to trochę już inny świat niż ten, który do tej pory nasi „goście” poznali więc doszły kolejne pytania, zachwyty, zagadki.  Z Mwanzy udaliśmy się do Serengeti, po drodze korzystając z gościnności naszych przyjaciół, ks. Wojtka Kościelniaka oraz Agatki Krupy na Misji Kiabakari w regionie Mara, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. A Serengeti, cóż... zachwycało każdym zwierzakiem, każdym widokiem. Widzieliśmy praktycznie wszystko co możliwie a najważniejsze dla mnie czyli żyrafki były na wyciągnięcie ręki. Safari to prawdziwa przygoda więc u nas też się nie odbyło bez niespodzianek gdy się zgubiliśmy na tych bezkresnych równinach i nie mogliśmy odszukać drogi do powrotnej. Inna niespodzianka to podenerwowany samiec słoń, który nas chciał trochę postraszyć :) Co tu więcej opowiadać, zobaczcie po prostu zdjęcia:)

Po Serengeti przyszedł czas na pokazanie mojego domu w Tanzanii czyli misji Bugisi gdzie mieszkam i posługuję. Przyjazd w czwartek, zwiedzanie naszych miejsc pracy, mojego i Joli czyli przychodni zdrowia i szkoły. W piątek zaś udaliśmy się na kigango czyli stacji dojazdowej parafii Bugisi. W Naszej parafii jest 29 kiganek czyli takich kaplic dojazdowych, do których tak często jak to możliwe udaje się ksiądz misjonarz z posługą pastoralną. Tak często tzn. ok. raz na 2/3 miesiące. Nie myślcie tylko, że wierni z każdego kiaganga udają się do swojego kościoła tylko raz na 3 miesiące. Wręcz przeciwnie! Prężnie działają wspólnoty parafialne, wszyscy spotykają się w każda niedziele w kaplicy na wspólnym nabożeństwie. Ogromną rolę odgrywają tutaj świeccy ludzie czyli katechiści (kobiety i mężczyźni). To oni gromadzą na modlitwę małe wspólnoty – w każdą niedzielę czytane jest Słowo Boże, Katechiści głoszą przygotowaną katechezę a następnie rozdają wiernym Komunie Świętą. My tego dnia mogliśmy pojechać na kigango Ilola wraz z ks. Januszem Pociaskiem SMA, proboszczem naszej parafii. Najpierw była piękna Msza Święta, później posiłek w domu jednej z parafianek a następnie udaliśmy się z sakramentami do chorych.


W sobotę już od rana byliśmy zajęci przygotowaniami do Dnia Dziecka w Parafii który zorganizowałyśmy z Jolą a nasi goście tj rodzice i Ola dowieźli upominki i smakołyki pochodzące od ludzi dobrych serc. W tym miejscu serdecznie dziękujemy!
Dzień dziecka to najpierw gry, zabawy, konkurencje z nagrodami a potem wspólny posiłek dla wszystkich. Na rozpoczęciu dzieci było ok. 60. Gdy liczyliśmy ich podczas posiłku – liczba dosięgła aż 160! To przerosło nasze oczekiwania ale na szczęście zarówno upominków jak posiłków starczyło dla wszystkich a przy tym wszyscy się wspaniale bawiliśmy.


Bugisi opuściliśmy w niedzielę bo w poniedziałek lecieliśmy poznać „Massai land” czyli Arushę i okolice. Na lotnisku czekał na nas ks. Arek SMA, który jest skarbnicą wiedzy o Masajach a raczej duchowo sam już się stał Masajem :) Kolejne dni spędziliśmy na Misji Moita Bwawani gdzie pracuje On wraz z innymi Misjonarzami SMA. Misja ta jest położona dokładnie na terenie zamieszkanym przez Masajów więc odgłosy masajskich ozdób, dzwony zawieszone na krowich szyjach, przepięknie brzmiący język maa ubogacały cisze dookoła. Wtorek i środa to czas odwiedzin – szczególnie tych osób, których miałam okazję poznać podczas ostatniej mojej wizyty w Moita Bwawani. To była Nandito, Helenka, Ester, Mama Pendo. Była wymiana upominków i „handel” masajskimi ozdobami i nie tylko. Udało nam się odkupić oryginalne „pojemniki na mleko” – najważniejszy napój Masajów. Moja kibuyu (tzw. bukwa) środku przepięknie pachnie mlekiem i dymem – jest już w Polsce więc każdego kto chce poczuć się trochę jak w masajskiej bomie – zapraszam na wąchanie i podróżowanie zmysłami do świata masajskiego. 



Wszystko to dobre szybko się kończy więc po 3 wspólnych tygodniach, ponad 3000 km pokonanych, pożegnałam na chwilę moich bliskich – rodziców i Olę bo przecież ja za niedługo już ląduję w Polsce na urlop :) a więc mówię im i wam DO ZOBACZENIA WKRÓTCE!


Brak komentarzy: