poniedziałek, 26 marca 2012

Święta i po świętach...


Już dawno na blogu pojawił się wpis zatytułowany Heri ya Krismasi – czyli w j.suahili Wesołych Świąt. Chyba powinna być kontynuacja prawda? Bo to w sumie już ponad 3miesiące odkąd świętowaliśmy narodziny Małej Dzieciny a ja powoli zapominam jak przeżyłam te Święta, choć były wyjątkowe bo pierwsze w życiu poza domem rodzinnym.

Tak naprawdę Święta rozpoczęły się u nas już w czwartek 22 grudnia, gdy przyjechał do nas Nasz Święty Mikołaj w postaci ks. Jasia – naszego przełożonego SMA w Tanzanii. Była w naszym domu międzynarodowa Wigilia, był opłatek, kolędy (po polsku, angielsku i suahili) choinka, prezenty, barszcz z uszkami i kapusta z grzybami. Było pięknie!
A w sobotę od rana przygotowania, ja miałam wolne w pracy na czas Świąt, Jola miała ferie świąteczne więc mogłyśmy na spokojnie przygotować naszą Wigilię. W tym roku ta Wigilia była dla mnie jedna z „największych” w życiu. Bo przy stole, obok mnie zasiedli wszyscy Ci, za którymi tęsknie, moja rodzina, przyjaciele, znajomi. Wszyscy byliście ze mną, w myślach i w modlitwie!!! Czułam także Waszą obecność i dziękuję za nią! 
Po naszej tanzanijskiej kolacji jeszcze tylko szybki telefon do domu bo wtedy moi bliscy zasiadali przy stole a potem już z Jolą szłyśmy na Pasterkę bo u nas zaczyna się ona o godz. 20. W tym roku miałam tą przyjemność zaangażować się w przygotowanie Jasełek – przygotowania trwały od miesiąca i uczestniczyło w nich w sumie ok. 60 dzieci i młodych z Parafii. Najciekawsza była dla mnie jedna rzecz w tych Jasełkach – że Maryja miała swoją położną która przyjęła poród Pana Jezusa, Józef wyszedł ze stajni nawet  :)A czemu? Bo w tej kulturze, mężczyźni nie biorą jakiegokolwiek udziału w porodzie. Z rodzącą jest tylko inna kobieta – położna, akuszerka, mama, siostra, sąsiadka, przyjaciółka... 

Jasełka zajęła godzinę a następnie uroczysta 3-godzinna Msza Wigilijna wypełniła cały zewnętrzny kościół, który pomimo że nie ma ścian – i tak „pękał w szwach”.
Pierwszy dzień Świąt postanowiłyśmy z Jolą spędzić inaczej niż zwykle i pojechać z kapłanami na wioski dojazdowe na Msze Święte. Ja pojechałam z ks .Januszem do wioski Lyamidati – oddalonej od nas o ok. 40km. Ksiądz Janusz wcześniej miał mszę w sąsiedniej wiosce więc ja wraz z jednym uczniów Joli, Castorym, wysiedliśmy w Lyamidati udaliśmy się do domu rodzinnego Castorego. Castory to jeden z uczniów Joli, który włączony jest w program Duchowej Adopcji. (więcej o programie znajdziecie tutaj)  Dzięki wielkiemu sercu pewnych osób Castory może się uczyć w szkole. Jest on jednym z najzdolniejszych uczniów ale jednocześnie jednym z najbiedniejszych. Odwiedziłam wtedy w święta jego rodzinę – w domu jest ich 14. Żyją skromnie, bardzo skromnie.  Mamę Castorego znałam już wcześniej, przychodzi nieraz do nas do domu w Bugisi z jakimś malutkim upominkiem np. 2 kolby kukurydzy w ramach wdzięczności, że włączyłyśmy Castorego w projekt  Duchowej Adopcji. Jest niesamowicie radosna, prawdziwa i dobra. Gdy dotarłam do nich, w domu czekało na nas świąteczne śniadanie – herbata i mandazi i chapati do wyboru.

To naprawdę świąteczne śniadanie bo jak niektórzy mówią, ludzie z wiosek, rolnicy nie jedzą śniadań; herbatę i mandazi spożywają 3 razy w roku – na Boże Narodzenie, na Nowy Rok i na Wielkanoc. Więc dziś w domu Castorego była wspaniała uczta, z wielką radością wcinaliśmy te suche (chyba pieczone 3 dni temu) mandazi popijając gorącą, przesłodką herbatą. Potem mama Castorego i wraz z całą rodzinką pokazały mi ich gospodarstwo, pola – to z czego byli bardzo dumni ale i szczęśliwi bo jeśli będzie dobry deszcz w tym roku – zbiorą dobrą kukurydzę i słodkie ziemniaki. Zbliżał się czas Mszy Świętej więc każdy po kolei zaczął się kąpać, ubierać, szykować. Poszliśmy pieszo, całą rodziną, pokonując w pewnym miejscu na bosaka tereny całkowicie zalane wodą.


Msza była piękna, długa, śpiewy w języku Sukuma, chrzest przyjęło 7 maluchów. Po Mszy mogliśmy spożyć świąteczny obiad czyli ryż z fasolą i mięciutki kurczak. Potem jeszcze tylko pożegnanie ze świąteczną rodzinką i innymi parafianami Lyamidati i powrót do domu. Byłam zmęczona - wrażeniami, odwiedzinami, słońcem. Ale było warto, bo poczułam się w te święta choć trochę rodzinnie. Myślałam o moich bliskich w Polsce, o ich świętach, ale teraz byłam wiele tysięcy kilometrów od nich i spędzałam święta pośród mojej drugiej rodziny, składającej się z wielu osób, którzy także są mi tu bardzo bliscy.

Brak komentarzy: