wtorek, 2 listopada 2010

Uchungu? Ndiyo, Mzungu!

Ostatni tydzień zaczął się kilkoma niepotrzebnymi śmierciami. A może potrzebnymi? Może to był dla nich najlepszy czas? To już chyba jednak nie jest w naszych rękach. My w przychodni zrobiliśmy wszystko co się dało by ich uratować, a resztę pozostawiamy Temu, który życie rozpoczyna i kończy.

Nigdy nie przypuszczałam, że to możliwe – a jednak – przeprowadzić operację z naszej malutkiej przychodni w malutkiej wioseczce Bugisi. Raz w miesiącu do naszej przychodni przyjeżdża lekarz okulista-chirurg, który najpierw konsultuje a potem kwalifikuje do operacji osoby z chorobami oczu. Najczęściej jest to zaćma. W ostatnią środę zrobiono 17 operacji – od godz. 15. do 23. Wszystko odbyło się w sterylnych warunkach, ze znieczuleniem miejscowym, więc jak na warunki półpustynne – niewiarygodny standard!

Za salę operacyjną służyła sala porodowa. Dobrze, że w tym czasie nie było porodu – 2 były na szczęście rano. Pierwszy z małymi komplikacjami, ale ostatecznie bardzo pozytywnie dał na świat kolejną Monikę. ( Ja naprawdę się o to nie proszę - kobiety same chcą nazywać moim imieniem dziewczynki)! Drugą rodzącą była kobieta, która przyszła na konsultacje do okulisty – od stycznia jest niewidoma. W trakcie oczekiwania rozpoczął się poród i potrwał bardzo krótko – kobieta rodziła już po raz 7 :) Najtrudniej było jednak po porodzie – nie potrafiła się całkowicie odnaleźć w roli niewidomej mamy, pomimo doświadczenia które miała – jedynie czego zabrakło to po wzroku. Stąd też intensywniejsza opieka po porodzie, pomoc w karmieniu i w wykonywaniu podstawowych funkcji. Niestety też zapadła diagnoza okulisty – jej wady nie da się wyleczyć –będzie niewidoma do końca życia.
Co ciekawe, po raz pierwszy w życiu przyjmowałam porody z całkowicie zachowanym pęcherzem płodowym. Zarówno Monika jak i Ismael urodzili się „w czepku” potocznie mówiąc. :)
A co nowego na oddziale? Jane, o której pisałam wcześniej, coraz częściej się uśmiecha i bawi ze mną. Oczywiście tylko przed południem, zanim zostanie jej zmieniony opatrunek. Po południu zazwyczaj na każde podejście do niej reaguje płaczem. To, co zaczęło mnie zastanawiać to czy to naprawdę było poparzenie w ogniu? Może najlepszym detektywem nie jestem, ale po sugestiach znajomej Margi, zaczęłam przyglądać się jej ranom. Ich rozległość, charakter itd. nasuwa przypuszczenia, że mogło to być niestety podpalenie. To jest bardzo mało prawdopodobne by po „wejściu w ognisko” Jane miała AŻ TAKIE rany. Upewniłam się w tym 2 dni temu – przyjęliśmy kolejną dziewczynkę poparzoną – rówieśnica Jane, Christina. Ona ma spalone uda, całą klatkę piersiową i obie rączki. Jej rany wyglądają jak po ogniu, szczególnie widać obszar po ubraniach. Tak więc bardzo mnie zastanawia sytuacja Jane, bo dziękować Bogu, jej rany goją się ostatnio bardzo dobrze, ale co będzie dalej… ?
W niedziele po obiedzie pojechałam z ks. Jasiem do Mwanzy by odebrać wizytację z polskiego MSZ, która przyjechała do Tanzanii na kontrolę mojego i Joli projektu. Gdy dojeżdżaliśmy do Mwanzy wkoło wszystko było już zielone – przeżyłam duży szok, bo od 2 miesięcy nie widziałam zielonej bujnej roślinności i trawy :) W poniedziałek wracamy do Bugisi i pokazujemy naszym gościom moje i Joli miejsca pracy. Joli projekt był 2krotnie finansowany przez program Wolontariat Pomoc Polska MSZ.
Wieczorem podczas wspólnej kolacji wezwanie do porodu – do naszego domu przyszedł stróż z przychodni. Oczywiście komunikacja tylko w j. swahili więc łopatologicznie pytam: „Uchungu?” ( co znaczy poród, bóle porodowe). Odpowiedź brzmi „Ndiyo, mzungu!” ( Tak, biały człowieku!) :)
Zakładam uniform i idę!

Brak komentarzy: