niedziela, 24 października 2010

Ostry dyżur 2.

W piątek wybrałam się z jedną z pielęgniarek na out-reach, czyli taka klinika dojazdowa. Wioska Bukumbi, 3 km od Bugisi, w głąb półpustyni. Dzięki Bogu mam rower, który posiada nawet przerzutki i nie zakopuje się w piaskach. Inaczej bym chyba nie dojechała do tej wioski bo zaraz tylko jak wyruszyliśmy z Bugisi skończyła się utwardzona droga i zaczęła sie nieskończona przestrzeń, półpustynia po której błąkały się dzieci pasące bydło a co kilkadziesiąt metrów było małe gospodarstwo. Wielką zagadką jest dla mnie skąd ludzie w tym rejonie czerpią wodę. Rzeki w neidalekiej odległości nie ma, nie ma studni. Jedynie co to są jakieś malutkie stawiki zapełnione wod 61; w porze deszczowej, a teraz jest pora sucha więc są wyschnięte. Są jeszcze jakieś bajorka, w których jest woda, ale korzystają z niej nie tylko ludzie piorący ubrania, i czerpiący wodę do picia ale także pasą się tam wszelkie zwierzęta. Tak więc woda ma kolor brązowy i zawiera wszystkie rzadkie i pospolite okazy mikroorganizmów. Innej nie ma, więc ludzie ją piją, wpierw gotując. Do tych zbiorników wodnych schodzą się ludzie z okolicy, a okolica to nie tylko promień 1 km ale wiele więcej. Każdego dnia widzę przez okno osoby, które obładowane plastikowymi baniakami jadą rowerem po wodę. I właśnie w drodze do Bukumbi zastanawiałam się skąd oni mają wodę na takiej pustej przestrzeni.
W Bukumbi dostałyśmy z Mamą Adą (pielęgniarką, która była ze mną) całkiem niezły lokalik przeznaczony na gabinet zabiegowy. Na oko 10 metrów kwadratowych, stół z krzesłem, woda do mycia rąk i worki z ryżem, służące za poczekalnie.

Przyjęłyśmy tego dnia około 60 dzieci. Początek wizyty - ważenie, potem rozmowa, szczepienia i witaminka A, której dzieciaki nie znoszą więc podając ją do ust, muszę mówić "pipi" co znaczy "cukierek", żeby połknęły.
Ważenie dzieci - tradycyjne - dzieci wkładane są do szelek materialowych przyczepionych do wagi wiszącej zazwyczaj na drzewie. Proste i skuteczne!



Mali pacjenci i ich mamy.

W drodze powrotnej liczyłam na orientację w terenie Mamy Anny ale się przeliczyłam bo ona nie z tych terenów więc musiałyśmy popytać o drogę powrotną. Nie ma to jak zgubić się na pustyni ( no dobrze, półpustyni). Wróciłyśmy tak padnięte że nóg nie czułam. Po krótkiej sjeście wzięłysmy się z dziewczynami za gotowanie i sprzątanie bo czekaliśmy na świeckich z Mwanzy.

Siostra Cathleen, czyli moja szefowa była główną on-call w ten weekend więc po wieczornej Mszy Świętej zgarnęła mnie do kliniki bo był poród. Wpierw zachaczyłyśmy o OPD -czyli Out-Patient Dispendary bo przyszła druga ciężarna, z krwawieniem i nie czująca ruchów. Słuchawką Pinarda nie dało się wysłuchać czynności serca dziecka więc zrobiłyśmy USG. Dziecko, dzięki Bogu żyło ale ze względu na krwawienie kobieta została przetransportowana do szpitala do Shinyangi. Za chwilę przyszedł też z rodzicami młody chłopak, który na głowie miał ranę ciętą dlugości 20 cm. Jak się okazało, walczył z sąsiadem o wodę dla bydła, bili się aż sąsiad chwycił za maczętę i mu ciachnął w głowę. Na szczęście rana nie była głębka i mocno krwawiąca, ale ze względu na rozmiar wymagała zszycia. Zanim w końcu doszłam na sale porodową, gdzie pierwotnie byłyśmy wezwane okazało się że się spóźniłysmy całe 5 minut. Dziecko było szybsze niż my:)

Sobota od rana spotkanie, oprowadziłyśmy naszych gości po Bugisi, pokazałyśmy z dziewczynami nasze miejsca pracy. Wieczorem znowu wezwanie do porodu - tym razem zdążyłam, na świecie pojawił się kolejny chłopczyk:) Niestety dziś już wykryliśmy u niego malarię więc musi zostać parę dni na leczenie.

Chciałabym opowiedzieć swoim koleżankom położnym o naturalnych porodach w wersji tanzanijskiej ale może zostawię ten temat na grudniowe spotkanie na WUMie :) W każdym bądź razie dziewczyny, natura to jest natura, szczególnie tutaj, w życiu nie widziałam mniej inwazyjnego porodu :) No prócz własnego, ale z niego to niewiele pamiętam:)

Brak komentarzy: