poniedziałek, 26 marca 2012

Czy w porodzie jest obecny Pan Bóg?

Kilka przykładów z życia naszej przychodni: 


Mała Beatrice przyjęta była na nasz oddział z powodu poparzeń się owsianką – ok 40% jej ciała była głęboko poparzona. Jak się to stało? Beatrice bawiła się koło domu, a tutaj kuchnia czyli palenisko do gotowania  znajdują  się zazwyczaj na zewnątrz domu. Przez nieuwagę dziewczynka wpadła w garnek z owsianką, która o wiele gorzej niż woda powoduje poparzenia bo jest lepka, tłusta, ciężko ją usunąć z ciała. Rany były na tyle głębokie, że każda zmiana opatrunku była robiona pod znieczuleniem ketaminą  gdy dziewczynka spała bo nie wytrzymała by bólu na żywo. Mama Beatrice była w 9 miesiącu drugiej ciąży i dzielnie opiekowała się nią na oddziale. Stan dziewczynki był ciężki choć stabilny lecz po tygodniu  nagle pogorszył się. Tego dnia rano u mamy rozpoczął się poród więc przyjęliśmy ją na oddział położniczy. Stan Beatrice się pogarszał ale nie mówiliśmy tego mamie, by mogła w spokoju urodzić swoje drugie dziecko. Niestety, Beatrice w południe odeszła po cichu z tego świata a w chwilę potem na świecie zawitał jej młodszy braciszek. Trudno było odróżnić u mamy łzy szczęścia i rozpaczy gdy niedługo potem dowiedziała się o śmierci Beatrice...



Jednej nocy wezwali mnie do 3miesięcznych bliźniaków, które przynieśli rodzice. Starsza dziewczynka, Kulwa ważyła 3,1kg a młodsza Dotto 2,1kg. Obydwie były niedożywione, odwodnione, chore na malarię i zapalenie płuc. W gorszym stanie była Dotto, wyglądała naprawdę bardzo źle. 2 doby walczyliśmy o jej życie i dzięki Bogu, udało się! Dziewczynki po tygodniu zostały wypisane do domu.


Innej nocy zaś wezwali mnie do 35letniej Suzanny pobitej przez swojego byłego męża, który kilka lat temu ją zostawił dla innej kobiety a teraz gdy wrócił „do domu” spotkał jej drugiego partnera i zaczęła się wojna. Szanowny małżonek najpierw okładał Suzanne drewnianym kołkiem, wbijając z całej siły jego koniec w jej brzuch, a na koniec chwycił za nóż i zadawał im obojgu rany cięte. Suzanna została przywieziona do nas z bardzo głęboką raną ciętą ramienia. Piszę „przywieziona” bo dzięki Bogu została znaleziona o 1 w nocy na głównej drodze przez naszego felczera Mosesa – to on ją do nas przywiózł. Zanim ja doszłam do kliniki Moses zaczął już szyć ranę która bardzo obficie krwawiła – wszystko dookoła było krwi – 10 szwów wystarczyło. Podłączyłam jej nawodnienie ale jej stan się pogarszał. Ciśnienie zaczęło spadać, a jej brzuch po prostu „puchł”, był bardzo bolesny a Suzanna zaczęła powoli tracić przytomność. Nie jestem lekarzem, nie znam się za bardzo ale pomyślałam sobie wtedy, że prawdopodobnie doszło do krwotoku wewnętrznego przez te uderzenia kijem i musimy jak najszybciej zawieść ją do szpitala. Zadzwoniłam po Mosesa czy mógłby ją asekurować w nocy do szpitala – ja ze względów bezpieczeństwa nie mogę w nocy jeździć  z pacjentami. Zgodził się więc trzeba było jeszcze znaleźć samochód. Dosyć szybko się znalazł – na nikogo nie można w nocy „tak liczyć” jak na kilku bardzo bogatych Omanów mieszkających w najbliższym miasteczku i mających samochody. Oni prawie zawsze przyjadą, niestety tylko ze względu na pieniądze. Rzucają wtedy takie ceny za transport, że mi się nogi uginają ale wiedzą że mogą  - bo nikt inny nie pojedzie a jak liczą się minuty by kogoś uratować – to oni na tym korzystają finansowo. Wtedy w nocy też rzucili mi OGROMNĄ!!!!!!!!!!!!!  cenę ale czy ktoś odmówi? Do tego pacjentka była sama, żadnych krewnych i ani grosza przy sobie. Dobrze, że są osoby które przekazują mi jakieś drobne ofiary pieniężne na moich pacjentów a grosz do grosza i zbiera się jakaś suma, którą mogę właśnie wykorzystać na takie sytuacje. W tym miejscu chce Wam wszystkim bardzo serdecznie podziękować za wasze wsparcie. Naprawdę, ratujecie ludzkie życie!
Gdy wsadzaliśmy ją do samochodu Suzanna była już nieprzytomna. Wyjechali o 2 a przed nimi godzina drogi. O 3 zadzwonił Moses, że dojechali do szpitala, Suzanna wciąż żyła, a ja dopiero wtedy mogłam zasnąć. Przez kolejne dni dochodziły do nas różne informacje – jedni ludzie mówili, że zmarła, inni że żyje. Jedni mówili, że jej drugi mąż zmarł a pierwszego policja zatrzymała w więzieniu. Po 2tygodniach wreszcie przyszła do nas sama Suzanna. Właśnie wyszła ze szpitala. Gdy mi opowiadała co się działo w szpitalu to myślałam, że albo ja nie rozumiem jeszcze w języku suahili co ona mówi albo tu są jakieś inne procedury medyczne. A więc owszem, Suzanna miała krwotok wewnętrzny; gdy odzyskała przytomność po dwóch dniach, poinformowali ją, że z jej jamy brzusznej ewakuowali drenażem ok. 2 litrów krwi, jednocześnie przetaczając 4 litrów krwi i 8 litrów płynów infuzyjnych. Nie otwierali jednak jamy brzusznej. Gdy Suzanna do nas przyszła, wciąż skarżyła się na ból brzucha i ciągłe zawroty głowy. Jej poziom hemoglobiny wynosił 7,2 g/dl. Następnego dnia pojechała na kontrolę do szpitala ale od tamtej pory nie słyszałam już o niej żadnych informacji...


W ostatni poniedziałek przyszła do nas do porodu 36-letnia Magreth. Była to 6 ciąża i była zarażona wirusem HIV. Wszystko odbyłoby się jak należy gdyby nie to, że częścią przodującą a jednocześnie wypadniętą była pępowina. Szyjka rozwarta na 6cm, pęknięty pęcherz płodowy i silna, regularna czynność skurczowa co 3 minuty i niestety nieregularna czynność serca dziecka. W ciągu 5 minut siedzieliśmy już w samochodzie i pędziliśmy do szpitala – byłyśmy we dwie z Mamą Adą, b. doświadczoną pielęgniarką– ona siedziała z pacjentką z tyłu, w rękawiczkach bo przecież wszystko się może zdarzyć. Magreth leżała na tylnim siedzeniu z podniesioną miednicą by jak bardziej zmniejszyć siłę naciskania główki na pępowinę w trakcie skurczu. Ja jeszcze tylko zdążyłam napisać smsa do znajomych, żeby się modlili o szczęśliwe dotarcie do szpitala. Przed nami była godzina drogi a skurcze naprawdę częste i mocne. W sumie sama nie wierzyłam że się uda ale dojechaliśmy, dzięki Bogu! To był naprawdę cud! Jeszcze tylko na izbie przyjęć spotkanie z lekarzem na dyżurze, który z nieukrywaną złością powiedział, że on nie chce tu tej pacjentki w ogóle widzieć. Mieliśmy go gdzieś, najważniejsza była wtedy Magreth i jej dziecko więc wzięłam pierwszy lepszy wózek stojący na korytarzu i pognaliśmy na salę porodową. Położnych tam akurat było dużo, nie wszystkie były miłe i miło na nas patrzące. Ta milsza położna szybko ją zbadała – było 9cm. Gdy zapytałam czy zrobią jej zaraz cięcie cesarskie – tym razem ta niemiła „położna” (aż przykro, że się tak nazywa) – ślimaczym tempem, odpowiedziała – „może zrobimy... może nie zrobimy...” . AHA!!! Dostałyśmy też z Mamą Adą znak, że czas się ewakuować więc jeszcze tylko słowa otuchy dla przestraszonej Magreth i wróciliśmy do domu. Wiemy, że jednak zrobili cięcie cesarskie i dziecko było żywe – ale jak będzie się dalej rozwijało po tym niedotlenieniu tego nie wiemy.



Nasz ostatni miesiąc upłynął niestety pod znakiem głównie poronień. Codziennie przychodziły do nas kobiety z tym problemem ale opiszę Wam tylko kilka najcięższych przypadków – najcięższych medycznie i psychicznie dla nas.



Sarah, 33letnia ciężarna przyszła do nas w 20tygodniu ciąży z zagrożonym poronieniem. Objawy – ból w podbrzuszu, krwawienie z dróg rodnych. Badanie USG pokazało że, dziecko żyje, jest w dobrym stanie, „jedynie” łożysko zaczęło się odklejać. Przyjęliśmy ją na oddział i chcieliśmy podać leki podtrzymujące ciąże. Wtedy Sarah odmówiła leczenia bo jak stwierdziła, jednak chciałaby się cyt. „pozbyć ciąży, skoro poronienie już się rozpoczęło”. Byłam w szoku, zaczęłam z nią rozmawiać i rozmawiać i rozmawiać. Opowiedziała o swojej sytuacji z mężem – akurat byli w konflikcie, ona była święcie przekonana że on tego dziecka nie chce, bała się, że ją zostawi itd. Potem udało mi się też porozmawiać z mężem, który przedstawił swoją wersję i jednocześnie zapewnił o swojej miłości do ich dziecka. Porozmawiałam z nią znowu i błagałam by raz jeszcze przemyślała swoją decyzję. Bardzo się wzruszyłam gdy zawołała mnie później i oznajmiła „ Monika, proszę, ratuj to dziecko, chcę je urodzić”. Zaczęliśmy leczenie a w międzyczasie wyniki jej badań pokazały, że Sarah ma również malarię i kiłę. Po kilku godzinach, gdy Sarah poszła do toalety pękł pęcherz płodowy. Skurcze przybrały na sile a szyjka macicy rozwarta była na 4cm, już wiedziałam że nic nie uda nam się zrobić. Po niecałej godzinie przyjęłam na świat 400g dziewczynkę, która po urodzeniu wciąż żyła i zaciskała mocno swoje małe rączki. Mama w ostatniej chwili poprosiła mnie o chrzest i za dosłownie chwilkę mała Maria (tak mama dała jej na imię) zasnęła w Panu. Sarah jeszcze kilka dni leżała u nas na oddziale ale psychicznie nie mogła się po tym pozbierać.



Kolejny przypadek poronienia to 23letnia Mwajuma także w 20 tygodniu ciąży. Badanie USG wykazało, że dziecko już zmarło. Była także czynność skurczowa i pęknięty pęcherz płodowy i krwawienie z dróg rodnych. Jedynie czego brakowało to postępu porodu – szyjka rozwarta na 7 cm i tak przez kilka godzin pomimo silnej czynności skurczowej. Po jakimś czasie nie mieliśmy już innego wyjścia więc dziewczyna zaczęła przeć spontanicznie podczas skurczu. Parła i parła aż się udało i chłopiec się urodził. Naszym kolejnym problemem była „zmęczona macica” i przyrośnięte łożysko. Nie było sposobu by je oddzielić. Byliśmy we 3 – naszych 2 felczerów – Jackie, Moses oraz ja. Zmienialiśmy się co chwilę próbując innych sposobów ale każda próba ręcznego oddzielenia i wydobycia łożyska kończyła się uwolnionym jedynie mniejszym bądź większym  kawałkiem. Kawałek po kawałku – udało się w większości.  Następnie dokładne wyłyżeczkowanie jamy macicy i mogliśmy odetchnąć, bo tym razem się udało. Ale co zrobić gdy już nie ma innego wyjścia?



Kolejny ciężki przypadek to wewnątrzmaciczna śmierć dziecka 28-letniej Theresy. Przyszła do nas z bólem głowy, obrzękiem nóg i obwitym krwawieniem z dróg rodnych od 4 godzin, rozwarcie szyjki macicy – 4cm. Diagnoza z USG – 30tydzień ciąży, dziecko zmarło a łożysko odklejające się. Ciśnienie krwi – 220/150 . Na cito 1g methyldopy i organizujemy się do szpitala. Ale do jakiego szpitala jak jest 9 rano i właśnie się dowiedzieliśmy że nasz najbliższy (1h drogi) szpital strajkuje i nie przyjmuje pacjentów? Drugi szpital też objęty strajkiem lekarzy. A myślicie że tu strajk tzn. że część strajkuje a część pracuje? Nie, jak jest strajk w szpitalu to nikt nie pracuje. Gdy był strajk lekarzy ok. 2 miesięcy temu to w szpitalach w całej Tanzanii zmarło wiele osób. Teraz też nie zapowiada się, że ktokolwiek przeprowadzi cięcie cesarskie na cito dla naszej pacjentki. Więc jaka decyzja? Zawieść do szpitala i może dostanie jakąś pomoc czy zostawić u nas i modlić się po 1) o zakończenie strajku a po 2) by Theresa nie zmarła na naszych oczach z powodu rzucawki bądź innego powikłania okołoporodowego? Ostatecznie ją zostawiliśmy – jak na złość ciśnienie nie chciało zejść ale za to krwawienie było mniejsze. Czynność skurczowa też słaba. Podjęliśmy ryzykowną (dla nas – bo jako przychodnia zdrowia nie możemy tego robić) decyzje podania kroplówki naskurczowej ale coś zrobić przecież musieliśmy. Prócz tego nawodnienie, preparaty żelaza  i częsta kontrola ciśnienia krwi. Ciśnienie zaczęło powoli spadać po ok. 2 godzinach, doszło do 160/120 a krwawienie było niewielkie. Kroplówka naskurczowa niestety nie polepszyła stanu położniczego, dotarliśmy tylko do 5cm. Wieczorem dostaliśmy informację, że szpital zaczął znowu normalnie funkcjonować więc jak najszybciej Theresa pojechała do szpitala. Udało się uratować choć 1 życie...



Już myślałam że ciężkie przypadki mnie nie zaskoczą ale pomyliłam się gdy przyszła kolejna pacjentka po poronieniu. 23letnia Suzanna w 2 ciąży – kilka dni temu wypiła lokalne zioła w celu usunięcia ciąży. Od tego czasu jak mówiła, bolało ja podbrzusze i krwawiła, później zaczęła gorączkować. Dzień wcześniej, zanim przyszła do nas do kliniki urodziła w domu martwe dziecko. Był to 4 miesiąc ciąży. Problem był w tym, że łożysko się nie odkleiło i dziecko zawinięte w materiał, było wciąż połączone pępowiną z łożyskiem. Od narodzin minęła już 1 doba a od poronienia kilka dni. Pacjentka miała już posocznicę... Ponownie próbowaliśmy naszych wspólnych sił by ręcznie oddzielić i wydobyć łożysko – zajęło nam to 3 godziny i znowu powoli, małymi kawałkami - udało się. Dziewczyna była nieprzytomna przez kolejnych parę godzin, dostała bardzo mocną antybiotykoterapię i preparaty żelaza bo poziom Hb we krwi wynosił już 6,5 g/dl. Wyszła z tego po kilku dniach...  ale nie dość, że zabiła swoje dziecko to o mały włos a zabiłaby także siebie.



Ostatni już przypadek poronienia to kolejna młoda dziewczyna, Magreth, której zmarłe, nienarodzone dziecko utknęło w szyjce macicy i pomimo silnej czynności skurczowej – nie mogło się narodzić. To był 16tydzień ciąży. Nie pomógł Buscopan by „zmiękczyć” szyjkę macicy, która była względnie twarda, pomimo że rozwarta na 3 cm. Nie pomógł Mizoprostol. Ręczna próba też się nie powiodła. Jackie, nasza felczerka, z b. dużym doświadczeniem „trudnych porodów” zaproponowała to czego ja na studiach nie chciałam się uczyć z naszego podręcznika położniczego. Rozdział się nazywał „ Operacje pomniejszające objętość płodu”. Nie będę dokładnie pisać co to znaczy bo to brzmi drastycznie a nie tylko „medyczni” czytają tego bloga. Wskazania były i zagrożenie też było... Błagałam Jackie żeby jeszcze tego nie robiła, by dała jeszcze jej 15 minut. Usiadłam i modliłam się by się udało, by dziewczyna sama urodziła, bez konieczności wykonania tego drastycznego zabiegu. A Pan Bóg wysłuchuje próśb takich grzeszników jak ja  i po ok. 20 minut martwe dzieciątko narodziło się samo w całości. Ufff...



Podczas tego porodu, gdy daliśmy sobie te 15 minut, Jackie mi opowiedziała o swoim wykładowcy – lekarzu położniku, który przez cały czas zajęć im powtarzał – „Pamiętajcie, w położnictwie, a szczególnie w porodzie – nie ma Pana Boga – jesteś tylko ty i pacjentka”.  Szczególnie ten ostatni przypadek  ale i te wszystkie poprzednie pokazały mi jednoznacznie że to nie jest prawda! Wierzę, że gdyby nie Opatrzność Boża i Jego prowadzenie nas – nie można by uratować tak wielu ludzi. To niesamowite jak wiele małych-wielkich cudów tu się zdarza każdego dnia. Zresztą nie tylko tu – wszędzie – u Was też – tylko uwierzcie.






Moje pierwsze kwiaty od pacjenta :) Pamiętacie jeszcze Johna? :)


Czy położna może szyć tylko perineum?


2 z 3 trojaczków - ostatnia dziewczynka zmarła po narodzinach. 

Pamiętacie wcześniaka Eryczka?







ŻYCIE JEST CUDEM!

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Pani blog jest niezwykły...
Często nie mogę powstrzymać łez,innym razem na mojej twarzy ciągle gości uśmiech.

Ogarniam modlitwą;)

Pax

Kropka pisze...

Amen. "Bo dla Boga nie ma nic niemożliwego." W naszej pracy także. Pamiętam w modlitwie. :)