sobota, 2 października 2010

Arka Noego i burze piaskowe

Na początku wpisu chciałam podziękować wszystkim za komentarze i meile :):):):) Cieszę się, że tu czasami wchodzicie by sprawdzić jak żyje. Dzięki też za ciepłe słowa, ja także o Was pamiętam i mimo, że czasem nie odpiszę to naprawdę myślę o Was.
Tydzień zaczął się od sprzątania i w sumie na sprzątaniu się zakończył. Mamy tu zatrzęsienie mrówek chociaż Ewa i Jola mówią, że to jeszcze nic. Mrówki są b. malutkie i są wszędzie tam gdzie znajdą coś do jedzenia czyli w kuchni. Powoli przyzwyczajam się, że którąkolwiek szafkę otworzę - tam mrówki. Dziewczyny mówią, że pod koniec pory suchej zawsze dużo ich jest, tak jak much – wszyscy wychodzą ze swoich dziur w poszukiwaniu choć trochę wody. Podobno węże też wychodzą ale tych tu jeszcze nie spotkałam. Zaprzyjaźniłam się też z pająkami, które wychodzą zawsze wieczorami i pilnują mnie w nocy. Na szczęście mam moskitierę więc są w bezpiecznej odległości. Dziewczyny mówią, że nie ma sensu ich zabijać bo ich jest tu dużo – to prawda. Poza tym, że są dosyć spore, włochate to nic człowiekowi nie zrobią – nie są jadowite. Jeśli już jesteśmy w temacie zwierząt to chcę napisać o rzeczy, która mnie tu bardzo drażni – bicie zwierząt pociągowych. Jednym z bardziej powszechnych środków transportu różnych rzeczy są wozy ciągnięte przez krowy albo osiołki. Widok załadowanej ziarnem przyczepy a na niej siedzący ludzie i pastuszek bijący kijem bez umiaru swoje zmęczone zwierzęta jest straszny. Ja rozumiem, że jeśli idą ulicą to trzeba trzymać jedną stronę i potrzebują uderzenia by zeszły ze środka drogi ale walenie ich kijem albo sznurem po grzbiecie przez całą drogę jest dla mnie niezrozumiałe. Któregoś dnia w ostatnim tygodniu jak wstałam z łóżka rano to właśnie świtało. Pierwsze co to spojrzałam przez okno – mam widok na taką dróżkę polną. I co zobaczyłam? Młodego pastuszka okładającego z wielką siłą swoje osiołki, które wyczerpane ciągnęły wielki wóz. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że póki co jest to jedyna rzecz, która mnie tu bardzo denerwuje.

Przejdźmy może do milszych rzeczy – Bembo kupił kozę, która beczy całymi dniami pod naszym oknem. Lubię kozy a tej mi szczególnie szkoda bo tu wszystko jest tak suche, że sama na swoim sznurku nie wiele sobie znajdzie do jedzenia. Dlatego wczoraj na kolacje zjadłam ananasa – tylko dlatego, żeby skórki z niego dać tej biednej kozie. Do tego dołożyłam jeszcze obierki od marchewki. Ja wiem, że ona niedługo zginie śmiercią tragiczną, zostanie zjedzona ale niech się nacieszy chociaż dobrym posiłkiem w te ostatnie dni swojego życia. Muszę jej tylko jeszcze wybrać imię. Jakby ktoś miał jakiś pomysł to czekam.

W środę pojechałyśmy do Mwanzy na 2 dni, żeby zrobić zakupy do projektu. Była nas całkiem spora grupa – Ja, Jola, Julia z Niemiec, br. Michael i fr. Melki . Miałam wielką nadzieję wyspać się po drodze – w końcu to 4 godziny jazdy ale mimo, że asfalt wydawał się równy to jechało się tragicznie i o spaniu nie było mowy. Do tego moje ukochane „bumpy”, których jest tu mnóstwo. „Leżący policjanci” leżą tu bardzo często i zanim się człowiek rozpędzi to trzeba hamować bo w ostatniej chwili zauważa się asfaltowego bumpa, zwykle bez jakiegoś oznaczenia, czy koloru więc naprawdę trudno je zauważyć. Dojechaliśmy do domu w Mwanzie jak zwykle spóźnieni i w dodatku 500 metrów przed domem zgasł nam silnik i nie chciał zapalić. Trzeba było udać się po pomoc do domu więc ja, Jola i Julia wzięłyśmy swoje bagaże i we 3 WAZUNGU poszłyśmy. Nie zdążyłyśmy dojść bo chłopakom udało się odpalić samochód.
Na obiedzie w domu czekała na mnie wielka niespodzianka – spotkałam tam Dominica Wabwireh SMA, którego poznałam 4 lata temu we Francji. Obecnie pracuje w Beninie, pochodzi z Kenii a przyjechał do Tanzanii w odwiedziny. Miał przyjechać do nas do Bugisi ale jak się dowiedział, że Bugisi przyjeżdża do Mwanzy to został tam dłużej. Co za radość go widzieć ! Jak wyjeżdżaliśmy z Francji 4 lata temu to nie wierzyłam, że jeszcze się spotkamy a tu proszę – marzenia się spełniają!
Po obiedzie wielkie zakupy czyli bieganie po mieście pełnym zwariowanych kierowców, którzy mogą cały czas jeździć na włączonych światłach awaryjnych, mieście pełnym ulicznych sprzedawców gazet, telefonów i wszystkiego czego się chce, mieście pełnym niezorganizowanego zorganizowanego ruchu drogowego, gdzie się przechodzi przez ulicę tam gdzie się chcę i gdzie uśmiech do obcego człowieka na ulicy NIE jest oznaką jakiejś ułomności. Mwanza – naprawdę lubię to miasto i czuję się tam bezpiecznie, nawet gdy jestem tylko z Jolą i Julią i nie wiemy jak trafić do miejsca skąd przyszłyśmy:)
Wieczorem chciałyśmy pokazać Julii zachód słońca nad jeziorem. Zapomniałam wcześniej dodać, że słońce zachodzi tu tak szybko, że czasem nawet o kilka minut nas może wyprzedzić – tak było i tym razem. Jak weszłyśmy na ostatnie skały w Mwanzie to się okazało, że spóźniłyśmy się jakąś minutę i już nic nie było widać. Nie zostało nam już nic innego jak szybko wracać do domu bo tak samo szybko się robi ciemno a przed nami dobre 20 minut drogi. Wracałyśmy inną drogą niż przyszłyśmy a, że było już ciemno to straciłyśmy trochę orientację w terenie. Nie zostało nam nic innego jak zrobić to co bardzo lubię czyli złapać Dala Dala i wrócić wesołym mini autobusem do domu.
Czwartek od rana zakupy i załatwianie innych spraw tylko z przerwą na obiad, na który się znowu spóźniliśmy. Z opóźnieniem też wyjechaliśmy z Mwanzy więc w domu w Bugisi byłam późno. Jola została jeszcze na 2 dni – ma ferie w szkole więc może odpocząć :)

W domu czekała mnie niespodzianka – nad Bugisi przeszły w środę duże wiatry z piaskiem – jak to Ewa mówi – burze piaskowe. Wszystkie półki, wszystkie zakamarki, książki, walizki i wszystko co było na wierzchu było pokryte złotoczerwonym piaskiem. Jak się położyłam spać to czułam w swoich nozdrzach tylko piasek, którym była pokryta moja pościel i moskitiera. W piątek prowadziłam seminarium dla dziewczyn i zaraz jak od nich wróciłam to pierwsze co – wysprzątałam swój pokój. W sobotę od rana za to sprzątałam z Ewą resztę domu. Ci co mnie znają to wiedzą, że pedantką nie jestem. Dlatego wyobraźcie sobie ile piachu musiało być wszędzie, że aż mnie to zmobilizowało do generalnego posprzątania domu.
Poniżej załączam zdjęcie mojego miejsca pracy – tzn. mojego biurka. Myślę, że wielu z Was rozpozna tam znajome przedmioty :)

Brak komentarzy: