niedziela, 17 października 2010

Habari za Jumapili?

Z każdym kolejnym wpisem zastanawiam się coraz bardziej co mogę napisać by Was zainteresować. Nie wynika to z braku ciekawych sytuacji w moim życiu misyjnym w Bugisi ale raczej z tego, że wszystko to co na początku było nowością, teraz jest już „chlebem powszednim” i nie zwracam już na wiele rzeczy uwagi.
Dziś mam ochotę Wam opowiedzieć o czymś wyjątkowym tutaj, wyjątkowym dla nas – przyjezdnych. System powitań wśród tubylców nadawałby się do rozłożenia na czynniki pierwsze bo jest tak bogaty. Zacznę od wyrażenia, które najpiękniej oddaje szacunek dla osoby, do której się zwracamy. Shikamoo! – oznaczające dosłownie ”Padam do Twych stóp”, choć niektórzy tłumaczą to jako „Całuję Twoje stopy” . Odpowiedź brzmi „Marahaba” – „Nie za wiele razy”. W plemieniu Sukuma zwrot ten używany jest bardzo często. Tak mówi młodszy do starszego, tak mówi dziecko do rodzica, tak mówi parafianin do Proboszcza, tak mówi pacjent do personelu medycznego i tak mówi się zawsze tam gdzie ktoś po prostu chce okazać szacunek danej osobie. Ja staram się używać tego wyrażenia bardzo często, w większości dlatego by być pierwszą. Krępuje mnie bardzo, gdy ktoś szczególnie starszy, albo ważniejszy rangą w danym miejscu mówi mi „Shikamoo”, tylko dlatego że jestem biała. W związku z tym by uniknąć tego skrępowania jako pierwsza się witam tymi słowami i zawsze dostaję w zamian wielki uśmiech i „Marahaba”. Witając się z dziećmi często spotykam się z tym, że czekają aż pierwsza zagadam do nich. Gdy się przywitam jako ta pierwsza mówiąc na przykład „Hujambo”(Jak leci?), to jest to rozumiane w lokalnej kulturze jako pozwolenie na przywitanie się dziecka ze starszym a wręcz zachęta do tego. W odpowiedzi dostaję zawsze szybkie Sijambo ( W porządku!) a potem zaakcentowane Shikamoo.

I chociaż „wpadki” na powitanie mi się zdarzają to się nie zrażam i lubię się witać – zresztą tutaj nie można tego nie lubić, tutaj trzeba to robić, jest to tak naturalnie wpisane w życie ludzi, że aż wręcz nieuniknione dla nas „przyjezdnych”. I nie myślcie że, na Shikamoo powitanie się kończy – to dopiero początek. Po nim następuje cała seria pytań „Habari za…” . W miejsce kropek wstawia się odpowiednie słowa, na przykład mama, tata, siostra, brat, dom, dziecko, praca, szkoła, podróż, odpoczynek, ranek, popołudnie, wieczór, noc i wiele innych. Pytanie to oznacza po prostu „Jak żyjesz/Jak żyje …” na przykład Twoje dziecko, albo „ Jak twoja praca”, „Jak Twoja Podróż”. Odpowiedź w 99,9% przypadku jest jedna – „Nzuri” czyli dobrze. Raz tylko zdarzyło mi się usłyszeć co innego, a dokładniej narzekanie ale było to podczas kryzysu 7 cm (koleżanki położne będą wiedziały o co chodzi) u jednej z rodzących kobiet ostatnio. I zaskoczyła mnie ta odpowiedzią bo tu nawet jak ktoś jest zły albo smutny to odpowie „Nzuri”!
Pytanie „Habari za…” używa się w ciągu dnia wiele razy chodź podczas jednego powitania można usłyszeć pytania zarówno o dzieci, jak i za pracę i popołudnie. Czasem powitanie trwa dobrą chwilę, zanim się wszystkiego o wszystkich dowiesz  Ale jest to niesamowicie miłe i szczere więc powitania są pełne radości i serdeczności. Jedną z luźniejszych form przywitania jest „Mambo” czyli „Jak leci” – tak potocznie. Odpowiedzią jest „Poa”. Zwykle używają tego młodzi. Na koniec wszelkich powitań ale nie tylko, często się mówi „Karibu sana” – czyli takie „Zapraszam”. Karibu się używa nie tylko by zaprosić kogoś do siebie do domu, ale nawet jak wchodzi się na oddział w naszej klinice to się słyszy „Karibu”. Pozdrowień tutaj nie ma końca, można ich wymieniać jeszcze więcej. Najlepiej jest się po prostu nauczyć konkretnych odpowiedzi do konkretnych pytań – często w mieście spotykam się że „sprawdzają mnie” wieloma różnymi pozdrowieniami. Jeśli moje odpowiedzi pasują do pozdrowienia to wywołuje to radość u pozdrawiających bo widzą że znam ten system pozdrowień a nie, że tylko umiem odpowiedzieć NZURI na wszystko co mnie zapytają.
A co u mnie nowego przez ten tydzień się wydarzyło? Dużo rzeczy! Już na dobre wtopiłam się w życie naszej przychodni. Przychodnia to w sumie mało powiedziane, ale wg prawa tanzanijskiego mamy statut przychodni. Pomimo tego, że mamy salę porodową na 2 łóżka, oddział położniczy na 5 łóżek, oddział dziecięcy na 8 łóżek, oddział dla mężczyzn -5 łóżek i oddział dla kobiet 9 łóżek, prócz tego laboratorium, aptekę i opiekę ambulatoryjną 24h, to wciąż jest przychodnia zdrowia! Każdego dnia dużo się dzieje, dużo nowych przyjęć i wypisów. Najbardziej zaludniony jest oddział dziecięcy. Tak więc moja praca nie polega tylko na opiece okołoporodowej. W sumie stwierdziłam, że to taka interna +położnictwo.

W środę około południa przyjęliśmy na oddział (jak to poważnie brzmi, a w sumie polegało to tylko na udostępnieniu łóżka) 2 kobiety rodzące – jedna pierworódka, a druga 3-ródka, w 1 okresach porodu, ale jeszcze na takim etapie chodzącym, śmiejącym się. Gdy wybiła 13 poszłam do domu i się zdążyłam przebrać gdy zadzwonił telefon bym przyszła do porodu. Szybki poród, chłop jak dzwon, 3250g. Skończyłyśmy z Yunice (jedna z pielęgniarek/położnych) sprzątać po tym porodzie, wypełniłyśmy dokumenty i już szłam do domu gdy zaczęli krzyczeć, że następny poród. Wróciłam się, rzeczywiście – 2 okres porodu u drugiej kobiety. Tym razem dziewczyna, 3100g i będzie się nazywać Monika, na cześć położnej która ją witała na świecie :) Najlepsze w tym wszystkim jest to, że „przeć” w języku suahili oznacza Sukuma – dokładnie tak jak nazwa plemienia, które tu żyję. I tak jak w Polsce mówi się kobietom „Przyj, mama!” Tak tu się mówi „Sukuma, mama!” .

I tu specjalne podziękowania dla Oli Sumińskiej, która jest autorką nazwy mojego bloga – Oluś, powiedz mi, skąd ty to wiedziałaś? Dochodzi kolejne rozwinięcie tej nazwy – już nie tylko „Położna w świecie”, „Położna w świecie kobiet”, „Położna w świecie kobiet Sukuma” ale teraz jeszcze „Położna w świecie kobiet prących”! Uściski serdeczne dla Ciebie i pozdrowienia od naszej trójki!
Gdy w środę w końcu wróciłam po porodach do domu okazało się, że mam jechać z s. Cathleen, dyrektorką Przychodni, czyli moją szefową  do wioski trędowatych niedaleko nas. W wiosce tej mieszka ok. 20 rodzin trędowatych, kompletnie opuszczeni i zostawieni bez żadnej opieki medycznej. Był to mój pierwszy kontakt z tymi ludźmi i jedyne co „wiedziałam” to to, że się można zarazić przez dotyk. I to mnie na początku przeraziło, bo jak tu się przywitać jak oni wyciągają ręce a czasem i chcą się po prostu przywitać przytulając. Szybko zweryfikowałam swoją wiedzę, bo trądem się tak łatwo nie można zarazić jak myslałam.Gdy opatrywałyśmy rany i zakładałyśmy opatrunki to oczywiście, że używałyśmy rękawiczek – o to się nie martwcie, rękawiczki mam :) więc się nie zarażę! Jedynie, czego im jeszcze brakowało to jedzenia, bo naprawdę żyją w bardzo skromnych warunkach, bez żadnej pracy bo jak mają pracować jak chodzić już nie mogą, z rąk zostały kikuty i widzi się na jedno oko … ? Następne spotkanie z trędowatymi w przyszłym miesiącu i z chęcią do nich wrócę bo pomimo ich wielkiego cierpienia, są pełni radości i wdzięczności za nawet najmniejszą pomoc. Bo to jedyna pomoc jaką dostają od ludzi „z poza” ich małej społeczności.
Czwartek, jak co tydzień jest dniem dla ciężarnych. Ten czwartek spędziłam na robieniu USG – w sumie zrobiłam ich tego dnia prawie 60! Najgorsze było to, że u pierwszej tego dnia pacjentki wybadałam ciąże martwą – kiepski początek ale się nie zraziłam. W j. suahili nie ma nazwy Ultrasonograf – mówi się po prostu Kioo – czyli lustro – bo mogą na ekranie zobaczyć swoje dziecko. Podczazs USG sprawdzam wymiary dziecka, próbując ustalić wiek ciąży bo mamy tego nie wiedzą, sprawdzić czynność serca, stan łożyska i ewentualnie płeć ale to mi jeszcze ciężko wychodzić. Facetów jest łatwiej rozpoznać :) Staram się też pokazać rodzicom bijące serce, główkę, czasem pokazać jak dziecko kopie – mamy to bardzo lubią. Tatusiowie zresztą też, a tatusiów przychodzi coraz więcej. Największą radość zawsze mam gdy odkryję bliźniaki, które są tu dosyć często. Ewa opowiadała, że kiedyś była pacjentka na USG z 3 ciążą i gdy jej radośnie oznajmili, że bliźniaki to ze stoickim spokojem stwierdziła „ Nic nowego, 2 poprzednie ciąże też były bliźniacze” ! :)

Od kilku dni na oddziale też mamy 3 letnią Jane, która wpadła w ogień. Jest poparzona od pasa w dół. W piątek zostałam wyznaczona do zmiany jej opatrunku i przyznam szczerze - to była najgorsza medyczna rzecz jaką w życiu robiłam. Jane płakała a raczej wyła z bólu przez cały zabieg. Jej poparzenia są bardzo głębokie i każdy nawet najdelikatniejszy dotyk sprawia jej ból. A zmiana opatrunku i przemycie ran jest przecież konieczne. Na początku, gdy ściągałam jej stary opatrunek to zaczęłam jej śpiewać – trochę ją to uspokoiło, przestała płakać. Ale gdy zaczęłam przemywać rany to nie było to takie proste. Jane tak się darła, nie dziwię się – jej poparzenie było okropne. A mi się serce kroiło i nie byłam w stanie sama dokończyć tego zabiegu, dlatego poprosiłam Marię,pielęgniarkę o pomoc. Ona w przeciwieństwie do mnie poradziła sobie ze swoimi uczuciami i bez wzruszenia, bez reakcji na płacz Jane dokończyła oczyszczanie ran i założyła nowy opatrunek. Straszne jest też to, że Jane ma uraz psychiczny po tym wypadku. Do nikogo się nie odzywa, przebywa tylko z babcią na oddziale –jej mama została w domu z resztą rodzeństwa, przychodzi jednak codziennie do niej. Jane na widok kogokolwiek obcego zaczyna płakać i tuli się do babci. I nie chodzi o to, że boi się „białych” tak jak niektóre inne dzieci – ona tak reaguje na KAŻDĄ osobę ze staffu, na każdą inną osobę na Sali. Nie odzywa się nic, a każda nawet najmniejsza próba nawiązania z nią kontaktu kończy się jej wielkim płaczem. Podczas zmiany opatrunku zrobiłam jej balona z rękawiczki ale powietrze szybko zeszło. Dlatego w sobotę zaprosiłam Jolę by przyszła na oddział i napompowałyśmy i dałyśmy jej 2 kolorowe balony. Chyba jej się spodobały, bo nie płakała tak bardzo i patrzyła na nie z wielkim zainteresowaniem.

Najbardziej przykry dla mnie widok na oddziale to właśnie cierpienie dzieci – staram się trochę bardziej znieczulić na ich ciągły płacz, ciągłe wymioty, brak apetytu, katusze przy podawaniu kroplówki itd. I zaczęłam się też zastanawiać co mogłabym zrobić, by im umilić życie na oddziale, by dać im choć trochę radości i zabawy. Mamy trochę kolorowanek i kredek ale co z tego jak większość naszych małych pacjentów nie umie jeszcze się tym obsługiwać. Rozmawiałam o tym z Jolą i stwierdziłyśmy, że może fajnym rozwiązaniem była by pacynka. Tutaj pacynek raczej nie dostaniemy ale można by rozpruć jakiegoś pluszaka i jego przerobić na pacynkę. I mam do Was prośbę – może wy macie jakieś pomysły na zabawki dla takich maluszków. Zazwyczaj dzieci mają tak od paru miesięcy życia do kilku lat - i dla nich najciężej jest coś wymyślić. Jak macie jakieś pomysły to piszcie – z chęcią je wykorzystam, a może zainspirują mnie do zrobienia czegoś podobnego na sposób afrykański bo dużych możliwości tu nie mamy.
W sobotę do Bugisi przyjechali w końcu ks. Jasiu i kleryk Paweł. Przywieźli trochę polskości i prezentów za które dziękujemy! Dziękuje rodzicom za paczkę – doszła! Dziękujemy 3 Bronkom za smakołyki w paczce – dziś na deser poziomkowy kisiel smakuje nieziemsko :) Dziękujmy nieznanym ofiarodawcom za ptasie mleczko, czekolady i herbaty :) Specjalnie dla Was wszystkich – Tanzanijski zachód słońca z samiuśkiego Bugisi :) i moc uścisków i pozdrowień!

Brak komentarzy: